n0str0m0

tr.pikaNTnie

niedziela, czerwca 18, 2006

U-PRZE-PROWADZONY

pod obserwacja

bloga przeprowadzilem (sans comments). blogspot wyglada i dziala milej od szmaciannego. jednakowoz...
to sie okaze w praniu. na razie posty beda sie ukazywaly jednoczesnie w obu.

w poniedzialek znow do malezji, kto wie, moze znow beda karmic?

PRZEPROSINY

kiszone elektrycznoscia

dziwiszowi dziekuje za przeprosiny. znaczy sie - donosil, no bo jakby tak inaczej przepraszal. za kogos? a lustracja kosciola zajmie kolejne siedemnascie lat - i nikt nie bedzie wiedzial dokad ida raporty ze spowiedzi.

The image “http://freespace.virgin.net/m.nash/Toons/Baboon/baboon4.gif” cannot be displayed, because it contains errors.

parlament europejski przepraszam za tlustosc dupska mojego - w ktore mnie moze obecnie pocalowac. tylko niech sie pospieszy, bo jak mi juz schudnie to sie nie dopcha. taki tlum zacheconych ustawowo przez eurokolchoz pedryli bedzie za mna ciagnal mruczac cichutko z podziwu, ze parlamentarzysci z zazdrosci, frustracji i zalu sie cali zhomofobiom...

kto wie, moze nastepna rezolucja parlamentu nakaze leczenie pedalstwa bezobjawowego elektrowstrzasami w jakim higienicznym eurogulagu?

WOJNY GWIEZDNE

czy Przemielo Z Wiatrem?

wybralem to drugie. mialo pomoc zasnac. obejrzalem caly dysk, psiamac.

http://www.watsonswildlife.com/images/wpe42.jpg

powinienem byl wybrac Wojny Gwiezdne. Epizod IV. "tadada-da-dam tam-dadada-da-dam" i juz spie. w najgorszym przypadku - pierwsze strzaly laseramy i czesc.

ale o trzeciej w nocy i tak sie obudzilem.
do dzis nie wiem po co, trampkarze nie futbolisci.

WESELE

figara

jan
- wesele figara ogladalem daaaawno temu, bodaj w czterdziestym osmym...
ja
- tysiac dziewiecset?

POLSKA

gola

okazalo sie, ze polacy byli zupelnie niezle przygotowani atletycznie. pomyslalem, ze rownie dobrze, a moze nawet lepiej by wygladali na rowerach w tur de frans.



tam nie trzeba strzelac. goli.

janas. zastanawiam sie, czemu po polsku na tego faceta mowi sie "trener". w sumie ich nie musi trenowac, na codzien robia to FC Dupensznyt Penemunde i inne kluby, wiec chlopaki wytrenowane sa za trzech. im potrzeba STRATEGA... bylo. coz, szeregowcy, nawet najlepsi - to niekoniecznie material na dobrych generalow. feldmarszalka gorskiego nie zastapi byle trep.

USA

Haditha

szesc dekad z hakiem lat od drugiej wojny a ciagle nie kocham szwabow.
ciekawe

BAN

na FK
(forum kraj podpietym pod internetowe wydanie szmaciannej)

Z tego konta lub z tego komputera naruszano netykiete. Możliwość zalogowania się została zablokowana. Wniosek o zniesienie blokady proszę kierować pod adres abuse@poczta.gazeta.pl netykieta

nie ide sie plaszczyc. bloga przenosze jak tylko zdecyduje dokad.
gazecie szmaciannej mowimy stanowcze... wesolych swiat :))))))))

DALIAN

ludzie listy pisza

"mam opcjê wyjazdu do Dalian na chwilkê, móg³by¶ mi napisaæ s³ówko o tamtejszych klimatach?"


"dalian - na jak dlugo? krotki pobyt ma sens... "

dlugi bowiem - degeneruje. nie znam ani jednego normalnego obcokrajowca w chinach. kuzden jeden to alkocholik, narkoman, seksocholik - lub wszystko powyzsze cuzamen do kupy.

"zima zimna (-20°C) lato upalne. plaze publiczne z trawa malowana na zielono. glownie plastikowa. oceanarium jest, nie bylem. wladca dalianu jest oblakany. starzec pamietajacy "wielki marsz" z maocetungiem, ma prawo do kazdej extrawagancji - na przyklad kazal sobie wybudowac bawarski zamek na skale wznoszacej sie nad morzem... do tej pory pewnie nie wiedza co tam w nim zrobic, bo to wlasnosc publiczna jest, za pieniadze podatnikow. w pewnym momencie to mialo byc muzeum piasku nadmorskiego, potem wpadli na pomysl, ze raczej muszelki tam beda wystawiane."



to z przodu to wizytujacy mnie dinorzarl jan z tlumaczkom, za diabelskim kolem natomiast - starochinski zamek w stylu ludwika XXXL. tak samo nowoczesny jak te kondominia z przodu, bo z ruchomymi schodami i na kolkach.

ten tu:

The image “http://www.muztagh.com/images/dalian/dalian%20museum.jpg” cannot be displayed, because it contains errors.

ten sam wladca kazal se sprawic najwiekszy plac na swiecie. ze plac to - widac jedynie z samolotu, bo mu sie zapomnialo obudowac jego obrzeze i wyszlo szczere pole z wiatrem.

http://clearwisdom.net/emh/article_images/2004-11-27-dalian-xinghai-01.jpg

"cale miasto na polwyspie, milo sie je objezdza dookola."

The image “http://www.cinaoggi.com/china-map/dalian/dalian2.jpg” cannot be displayed, because it contains errors.



"knajpy glownie chinskie. rosyjska ulica - skansen odbudowany po rosjanach nie zostalo bowiem nic. w skansenie czapki uszatki i lornetki sowiet army."



to ruskiej ulicy poczatek. zywego ruska tam nie uswiadczysz.



za to lokale maja duzo pustego pola do popisu.

"wiele pieknych domeczkow z przelomu stulecia, dla bidoty"



"bez kanalizacji, z woda czerpana wiadrem z ulicznego kanalu (odkrywa sie klape jak w filmie o powstaniu) - bylo."



jak zobaczyly nas, to im z wrazenia wiadro z rencow polecialo prosto do dziury. zaraz przyniosly bosaka i wylowily je sprawnie. widac dla nich to nie pierwszyzna.

"bylo. bo je traktuje sie buldozrem - cale hektary codzien ida pod noz. tam teraz bedzie nowoczesnie."

i najwieksza pilke na swiecie tez maja. gustowne i na czasie, conie?

The image “http://www.lynchem.com/edoc/new/Welcome%20to%20Lynchem%20at%20Dalian.gif” cannot be displayed, because it contains errors.

"podobno tam sa najladniejsze laski w chinach, podobno, bo mi sie podobaly szanghajki. dalianki? jak kazde inne zwierzeta w chinach. daja za jablko i bulke z maslem. wiem z diskowery czanel, sam nie bralem.

w dalian odwalilem tez pierwsze i ostatnie lunatykowanie po wypiciu dwu piw i piersiowki ichniego paliwa rakietowego (56°) (er guo tuo, z czerwona gwiazdka). snilo mi sie, ze biegam po lace. obudzilem sie tak jak spalem... nago. w hotelowym korytarzu. panie czyscily posadzki i porelowaly marmury. drzwi sie zatrzasnely za mna. krylem sie za firanka - pozniej sprawdzilem - sie okazala zupelnie przejrzysta.

zlazlem do recepcji po klucz w worku foliowym na dupsku. cale szczescie te trzy slowa potrafilem wybelkotac. klucz dali bez zmruzenia oka, widac przyzwyczajeni. nie pij tego. albo pij ale nie mow ze nie ostrzegalem.

co jeszcze o dalianie? kalamary z ulicznego rusztu - zayebiste. DVD (jak wiesz, popieram piractwo) sztuk trzy za 10 julkow ($1,20). goraczke sobotniej nocy kupilem tam. do dzis nie obejrzalem.

godzine jazdy na polnoc jest dandong czy inna dziura gdzie polscy lekarze w czasie wojny koreansko amerykanskiej sie ewakuowali z korei pod ostrzalem, przez most na Yalu - pociagiem. ten most amerykanie zbombardowali i do dzis nie jest odbudowany. ciagle go jest pol, bo bombardowali tak by nie obrazic kitajcow."

http://english.chosun.com/media/photo/news/200404/200404230038_02.jpg

od polowy rzeki juz tylko podpory...

"tam tez jest baza marynarki wojennej chin ludowych. latarnia wybudowana przez japonczykow. do latarni nie idz, bo cie jak mnie - zaareszuja za szpiegostwo. na cale szczescie bylem rzadowym autem z szoferem. korekta - jak bedziesz mial szofera z limuzyna to mozesz isc.

rzeka oddziela koree od chin tam wlasnie, ryba tam wielka i smaczna, tyle ze kitajce lubia ja przyzadzac tak by rybom nie smakowala.

za dworcem kolejowym na polnoc jest teren zaprojektowany przez mnie jako siedmiogwaizdkowy szoping mol."



"gdy wyjezdzalem przeprojektowywano go, wlasnie wygumkowywano toalety publiczne z planow i smietniki z zaplecza. dostawy maja sie pono odbywac wzduz reprezentacyjnych korytarzy - noca. to samo z wywozka smieci z makdonaldow i innych fastfudow. jak i gdzie bendzie tluszcza sikala - nikt sie tym nie przejmuje. slowa jana "gdzie jest toaleta? a caly swiat to kibel!" sie przypominaja.

"tyle w kwestii daliena. zagladnij do mojego bloga, list do ciebie tez sie tam znajdzie, wybacz :)

tam nic o dalienie do tej pory nie bylo. bylo za to o ty, ze jestem na diecie. dzis jak codziennie, jestem o kolejne szesc kilometrow blizej szczuplosci. do tej pory schudla mi morda i zobaczylem moje pierwsze miesnie, te na zuchwach. sa potezniejsze od bicepsow arnolda, z czasow gdy jeszcze je mial.
The image “http://xs34.xs.to/pics/05253/before_after.jpg” cannot be displayed, because it contains errors.
pozdrawiam serdecznie..."

KAJMAN!

007 kontra alladyn

"cze, co robisz?"
jest sobota i lezakuje. w planie bieganie na tasmie lub slizganie sie w kuchni po zatluszczonej podlodze. poprzedniego dnia w pijanem widzie zakupilem meter pierwszej krzyzowej i nafaszerowalem ja baraninom. zupelnie na marginesie - nie mam pojecia co to jest pierwsza krzyzowa, widzieli bohaterowie wiecha ksiazek i na ogol obiecywali szkopow w nia kopac. a skoro juz o literaturze - jedziemy ulica Grange. ja - "a ponoc nic sie nie rymuje z orange". jan - "w polsce nie rymuje sie nic z kandelabrem... a minkiewicz znlazl rym". ja - "minkiewicz? ten od madonny sleepingu?"

okazuje sie - ten sam. nie tylko od madonny.

„Tak, na tej ziemi, tu, w Poroninie
Przed żandarmami cara się krył"

fuj!

biblioteczka w domu rodzicow miala kopie minkiewicza. kopia znikla. nazwisko autora z pamieci tez... a tu taka pomoc nieoczekiwana. jan oczywiscie minkiewicza znal. on wszystkich znal. z urbanem do klasy w gimnazjum chadzal, z tata kazika szansonizowal sie po pijaku. teraz minkiewicza mi przypomnial. zastanawiam sie ile on ma NAPAWDE lat i czy warto sie go spytac o illiade.

temcaszem sluchawka przy uchu zaczyna sie nagrzewac. kolesiostwo zaprasza na wyjazd za granice. to znaczy przez most. jakie mam na dzis alternatywy? kuchnia z niewymawialna podloga. biegania tez mam dosc na tydzien caly. kolesiostwo? marnom jest alternatywom. jego pani, okrzyknieta przez jana jako super-inteligentna, dowodzi kazdym gestem i slowem, iz jan nieomylny nie jest... poniewaz jednak minelo juz ponad pol roku kwarantanny - ryzykuje spotkanie z nimi.

granica jakby lepiej strzezona, goscie z fujarkami sie pojawili. rysy sniade, mordy ponure. jakby nieco europejskie, bo gurkowe. dziwi do dzis czemu role ochroniarzy i komandosow w tym regionie daje sie im wlasnie. ghurkom. lecz nie mnie sie zastanawiac, mnie dzis kompinowac przyjdzie. jedziemy bowiem po gry i filmy. pirackie. bedziemy szmukleramy.

nie mam pojecia do ktorego z centrumow handlowych mkniemy. jest ich w Johor Bahru wiele, sa wsrod nich i takie co to wlasnie w piractwie specjalizuja sie. kolesiostwo jezdzi tam czesto, co nie znaczy, ze wie wiecej niz ja. za mostem granicznym bezposrednio po pierwszych dwu ulicach handlowych od razu zjazd na autostrade do stolicy. na nia wjezdzac nam nie wolno. to znaczy, wolno... jak sie okazuje, choc to blad. tylko zjazdu z niej nie potrafia znalezc, ani on, ani inteligentna. w miedzyczasie dowiaduje sie, ze sie postanowili rozmnozyc i sa w trzecim miesiacu. skladam gratulacje i kaze skrecac w lewo.

po objechaniu miasta szerokim lukiem trafiamy nad wode, most graniczny i cala szopka powtarza sie. jak w tym dowcipie ruskim, co to "panie wladzo, sasza nagle i niespodziewanie wbiegl na mnie a ja noz akurat trzymalem i on sie niechcaco nadzial... siedem razy". my powtarzamy ten rozjazd razy trzy. w koncu trafiamy na wlasciwy kierunek.

parkujemy w cuchnacej piwnicy. obok smietnika makdonalda, wszystkich nas zbiera na wymiota. z tego co widac dookola na glebie, nie tylko nas. umykamy na pietro. inteligentna chce jesc, dziecku nie mozna odmawiac. co jesc? makdonalda.

pierwsze spojrznie dookola i wiemy, ze zmienilo sie, oj zmienilo - a z naszych zakupow pewnikiem nici. gdzie dawniej stragany pelne dvd - teraz kwiatki, szmatki, dupensznyty. tandeta. makdonald przy tym zaczyna wygladac atrakcyjnie. smentnie snujemy sie po korytarzach. inteligentna zawodzi z rozpaczy.

niz-stad-ni-zowad sie czujny chlopiec do nas podkrecil. mryga na nas i kieruje delikatnie, rencami popychajac. "panstwo pozwolo, zapraszamy, plyten, plyten, filmen oraz programmen, wszystko jest z konsumpcja na miejscu i na wynos".

oblakany? prowokator? antychryst? szpion?
nic z tych rzeczy. conajwyzej - Q. ten od gadrzetow z drzejmsa bonda 007.
naganiacz z wprawa owczarka podhalanskiego kieruje nas do sklepu z klawiaturami i drzojstikami. na scianie czyste dyski w paczkach po 100 i 200, jakis plakat akszon hiroua.

WTEM!

mlodzian w uchu ma krotkofalowke "tu brzoza, tu brzoza... KAJMAN!"
czyli - sezamie OTWORZ SIE, bo "kai men" oznacza dokladnie to wlasnie.
sciana dryga i tam gdzie przed chwila byl sklepu koniec - zaczyna sie PRAWDZIWEGO sklepu - poczatek.

(tak, tak... zupelnie jak ta ruska baba na wizycie w erefenie, co po zakupach chciala zobaczyc "NASTAJASZCZIJ magazin" - tu lapie sie za glowe, co mnie dzis naszlo z ruskimi dowcipami?)



to jest sciana oficjalna.



a to - w pol uchyle - porta del paradiso piratoso czyli nasajaszczij magazin.
jak u galczynskiego:

"zegarki w scianke
sztabki do beczki
na beczce portret zmarlej coreczki"

tutaj nie na poezje czy bajki o alladynie pora. towarzystwo i ja - pomimo ostrzezenia przed kajmanami - przechodzimy do innego swiata. jarzeniowa powodz swiatla jak w rzezni, metalowe stojaki, hektary piractwa. raj z dostawa do domu.

wychodzimy z lupem w objecia mlodzienca naganiacza. "panstwo sie tu wiecej nie fatygujcie". a ja myslalem, ze mnie juz po tajemnych przejsciach nic nie zaskoczy. antyreklama? czy moze cos nabroilismy, co, na boga, co? mlodzieniec widzac przerazenie w naszych oczach dodaje: "my jestesmy juz na internecie, www.piracizdrzochoru.com, oczywiscie z dostawa do domu".

zupelne sajens fikszon.

w drodze do domu rozmawiamy o korupcji policji w malezji i ukladach z pirackimi sprzedawczykami. po pol godzinie intelignetna oswiadcza nagle: "wiecie, ja podejrzewam, ze piraci w tym sklepie placa policji lapowy".
blondynka duchem, bo wlos u niej jak skrzydlo kruka...

THE END
p.s. ani jednego zdjecia pokarmu. niewiarygodne. conie?

SLUPEK!

w ktoren kazden gupek strzela

chlopaki
za cztery lata na mundial pojade ja
widac - kazdemu wolno

SLINOTOK

o! kurcze blade...

wczoraj nadarzyla sie okazja do celebracji... bycie krolikiem hedonistyczno masochistycznym (z odpustem w niedziele i dni swiateczne) ma swoje pozytywy (rozchodzi sie o to by one nie przeslonily mi tych negatywow...)

oto juz od poniedzialku wiedzialem co bede jadl w weekend. przynajmniej... sobie obiecalem, wlasnie kuchnie seczuanska. a ze okazja sie okazala nagle i niespodziewanie - decyzja byla latwa. plaza hotel, herbaciarnia i restauran.

zdjecia sa...

plaza hotel (a szczegolnie apartamenty na jego zapleczu) sercu memu bliski, przyjaciol zdawien dawnych dom, okazal sie zupelnie niedawno siedliskiem znakomitej - choc nieznanej zupelnie mi przedtem - milej i zacisznej, restauracji seczuanskiej. wczorajszy wieczor odbywal sie w takiej to scenerii...



na stole oczekuja drobnosci schrupywalne, zadna tam egzotyka, ogorek kiszony i sambal na potem... co mi tam po napotemie, rabie sambal jako zakonske do ogora, bo nieco za slodki i posypany okrutnie sezamkowym nasieniem. pomaga...

pojawia sie herbatnik.

w tym miejscu przypomina mi sie humor z zeszytow: "moj brat wczoraj poparzyl sie herbatom. ja sie dzis poparzylam herbatnikiem"

okazuje sie, ze slowo proste tyle znaczen posiada... ile sie komu podoba. wiec herbatnik w moim przypadku - to gostek z czajnikem co ma dzioba dlugiego jak fuzja na niedzwiedzia. niestety - herbatnik. bo niegdys nalewaczka wody do szklan byla herbatniczka. panna, pyjamiascie odziana, co smialo moglaby z drzaki czanem odwalac polgodzinne boje. tym czajnikiem. pol zycia bowiem ony trawiom na nauce poprawnego nalewania wrzatku, a kazde podejscie do stolu to taniec figurowy co wyglada ladniej od pozal sie boze katate misziszichonage czy innego kendo. jakby taki sie na ulicy pojawil, ech! kartecy z enerde (co to podobno maja przyjechac bronic parady pedryl... kochajacych odmiennie) nie mieliby szans.



"przykumaj bracie te kocie ruchy...."

czajnika za jego plecyma nie zobaczycie, bo musialem pstryknac te struge. i ani kropli skurczybyk nie uronil, kungfu jego mat'!



przegladam menia strony i usiluje sie skupic, choc i tak wiem po co tu przyszedlem. ale o tym za chwil pare. temcaszem nalezy sie zaopatrzyc w niezbedne preludium. prosze pania o trojniak obowiazkowy, czyli przebiezka. jak kazdy zawodnik nie moge sie rzucac w wir wydarzen bez przyzwoitej rozgrzewki.

http://n0str0m0.blox.pl/resource/835cscd.jpg

krowa, meduza i grzyb.
szczegoly? prosze:



wolowina w oleju z seczuanskim pieprzem.
wolowina? acha, flaki.
pikantna? o tak!

(gdyby mozna bylo wrozyc z krowich trzewiow to by mi wyszla przejazdzka konikiem morskim, wroce tu na andrzejki, zobacze co jeszcze mnie czeka)
zdjecia grzyba z bliska nie ma (i pewnie nie bedzie). zdjecie meduzy jest tu:



apetyt zaostrzono. pora na inne drobiazgi, standardowo do wyboru sju maje lub guo tje. oba bardziej kantonskie, ale "bo-hy he-ja-ho". (ze co prosze? to po tajwansku jest, ichnie przyslowie ktore sie doslownie tlumaczy tak na jezyk ludzki: na bezrybiu krewetka tez ryba. nasi tu byli?) nie grymasze i wybieram sjumaja...

najpierw.



czy widzial kto chinski posilek bez ryby? widzial, widzial... lecz nie wczoraj. po rybie (jakaz zowu ryba, toc to tylko dorsz... jemy dorsze... i tak dalej)



pora na cos swojskiego. piosenke znad wisly i piasek... wielkopolski.
pyry, kartofle znaczy. te akurat malo seczuanskie sa, tez ogolnochinskie...
wiecej nawet - obszczokitajskie.





te struzki sa tylko lekko zblanszowane i podawane z octem i w oleju. szopen_cn podawal przepis na FK niegdys, kto pamieta ten ma jak znalazl.

dluzej nie wytrzymuje. rozgrzewce mowimy stanowcze... zdecydowane... no... to znaczy prosimy grzecznie o chwilkie przerwy, ta zas wykorzystujemy na sil zebranie. gdyz jak tygrys do skoku, caly wieczor czailismy sie na to cudo wlasnie:

KOU SZUEJ DZI.
[buzia woda kurczak]
KURCZE! SLINOTOKOWE.

to trzeba bylo napisac wielkimi literami, z powodow dwu. jeden to - nie znam nic lepszego w tej restauracji. drugi - nie znam lepszego kou szuej dzi w calym miescie.

rozsuwa sie kurtyna, na scene wkracza konkokcja diabelska - a oczy me zaciaga mgla antycypowanej rozkoszy... no i zapach z gara pieprzem po oczach bije jak sprej rabinowy, tylko, ze na tego oczywiscie sa dowody.



co wam bede oszczedzal detali - a sobie wspomnien milych - jeszcze raz, nieco blizej...



widac kurkie? widac szczypior? widac olej? widac sezamki?



widac - cuda na patyku!

co by tu zrobic z tak milo zaczetym wieczorem? u nasz - zamawia sie dalsze potrawy. zupsko tak oklepane ze nawet nie bede o nim pisal. ale co z tego? standardy to sa, niezastapione.



to zupa
(nie do konca takie pikantne, pomoglem sobie wiec sosem z kouszuejdzia o kwasnosci nie wspominam nawet, choc za ocetem sie rozgladam...)

co uwzniejszy czytelnik wspomni pewnie wybor jaki stal przede mna (sjumaje czy guotje). a mozna miec oba? okazuje sie, ze tak.



a tam smazone pierogi.
ladne, conie? z obowiazkowym posiekanym imbirem w occie. no i sambalem.

pora relaksu nastepuje, w towarzystwie cienkiego bulionu z klopsem kurczeciowym.



i chinskie grand finale, co lagodnie wygasza wieczor, miska kluch. tego rodzaju wypelniacz konczy oficjalna czesc kazdego bankietu



pozostaje legumina, ktora podano tak oto... jak?



na suchym lodzie w kolorowej wodzie...

a tera jest mecz wiec nic wiecej sie nie dowiecie!

SILNA WOLA ZWYCIEZA!

nie podpisuje lojalki

"ja tu nizej podpisany, z woli wlasnej i nieprzymuszonej, w mysl pozytku ze mnie w...reszcie, w nawiazaniu do tlustosci... zobowiazuje sie do konsumpcji owocow jedynie i warzyw surowych, w ilosciach niezbednych dla otrzymania sylwetki jak dawid michala aniola, tyle, ze w majtkach."

dokument czeka na podpis, ja tymczasem dopisuje nowe punkta o ogorkach kiszonych. zamiast. no bo co to jest? owoc? warzywo? gotowane nie jest ale i surowe tez nie. zdenerwowalem sie, w panike wpadam, wpadam tez po rade na forum kuchnia, a tam - ona, siostra obslizglej kaszy gryczannej i spalonej kaszanki, meczennica stolowek wszelkich od przedszkola po emeryture - zupa ogorkowa.

no i co mialem zrobic? dwa ziemniaki w gar, dwa na patelnie. pomidory trzy. wody po uszy. listek laurowy. seler. tak, seler jest na miescie. nie bylo miesiac, a teraz jest. dwadziescia zlotych plnskich za polowe bulwy. buch na patelnie z pyrami i do gara - tez buch, ale troche pozniej. ogorki z lodowki wyciagam, bo przeciez mam. tre, mieszam, kwasem ogorkowym zakwaszm. koprze. pieprze... (pieprzem). pozeram wzrokiem, choc przecie nie wyglada atrakcyjne. ale jest (jeszcze zostanie, tyle jej) zupa jak marzenie.

"jarska" tlumacze sie na sile, choc wiem, ze bladze i grzesze. "zostanie mi na rok" oklamuje sie. wyciagam argument z lekka zakurzony "nie zlamiecie mnie, lojalki nie podpisze!".

zjadam...

http://n0str0m0.blox.pl/resource/190bscd.jpg

dwie michy. jutro przyjdzie to odbiegac.

SZPRECHEN ZI SINGLISH?

franca... lingua franca

Zrzeszenie Agentow Turystycznych Singapuru nazywa sie po ichniemu National Association of Travel Agents, Singapore, w skrocie NATAS. jutro jest 06/06/2006. ich zly nie ruszy...

biuro sprzedarzy biletow na imprezy wszelkie nazywa sie SISTIC.
fajbrozis...(?)

SINI DRZAPAT to po malaysku "gaz do dechy". jestesmy w taksowce, lokale i ja. koles zoltek wyznacza kierunek jazdy, takatoataka dzielnica. na autostradzie mu sie przypomnialo, ze adresu dokladnego nie dal. wymienia nazwe popularnego condominium: "Signature Park". kierowca, malaj, upewnia sie: "Sini drzapat? OK!" i dodaje gazu.

FILIPINKI ROZPRUWACZKI

czyli - zostaliscie ostrzezeni

wczorajsza kolacja byla szwedzka. bo gospodarz Svenski Dagbladed jest. ugotowal schab ze sliwkami i kartofle. pelna egzotyka. jego pani jest filipinska. wodka byla polska.

rozmowa dwoch filipinek:

"a u nasz, to jak jakis chlopiec jest niegrzeczny, to mu odcinamy... kuti-kuti"
tekst pada tak zupelnie znienacka, ze az otwiera mi sie paszczeka i ziemniak wypada.
"nie, nie masz racji" podpowiada z radosnym usmiechem filipinka druga (zaczynam sie zastanawiac czy moi znajomi maja zony z tego samego katalogu). "nie calego kuti-kuti, tylko pol, najwyzej trzy czwarte... jedna sylabe im zostawiamy".

caly wieczor siedzialem ze skrzyzowanymi nogami.

BIZNES LANCZ I LADACZNICA

czyli bulkie przez bibulkie a rybe do lapy...

dzwoni klejent "slyszalem, zes postanowil zostac krolikiem?"



krolikiem zostalem juz dawno, rodzicom to zawdzieczam, choc podjerzewam, ze nie mysli o chinskim horoskopie nimi powodowaly a goraczka pewnej czerwcowej nocy i... moze jedno wino za duzo. urodzilem sie bowiem w roku krolika, ktoren nagminnie co lat dwanascie w onym kalendarzu sie powtarza. ale on pije do mojej diety vege.

"bo co?"
"bo sie spotkamy nie w biurze a wew takiej restauracji, ze o diecie zapomnisz"

coz zrobic, pan kaze, sluga slucha. restauracja ma byc chinska z lekkim wkrentem fjurzon. trudno, niech bedzie, w koncu nawet chinczykom czasem sie udaje jesc cos zdrowego - oklamywalem sie. no a na dodatek przecie blog mi splesnieje bez nowych wpisow. wiec ide, znaczy lece, rankiem poznym by nie zrywac sie o piatej (lot poranny to air szrilanka, czyli katastrofa murowana... a co najmniej wory pod oczami i walka z narkolepsjom dzien caly).

co jednak nawyk, to nawyk. w momencie gdy samolot odcumowuje od rekawa, turbodrzety zaczynaja sie krecic (a palacz jeszcze wegiel w nie sypie), mila wibracja przez kadlub mknie - ja usypiam. budzi mnie dopiero stuk kolek o tarmak, zmazuje sen z powiek i wymykam na miasto... to znaczy na autostrade, bo dranie sa 70 kilometrow od centrum. na cale szczescie moj klejent tez na przedmiesciu - do niego jeno dwa rzuty beretem - 60 kilo.

konwenszyn senter w Bagnistej Dziurze (znaczy sie Kuala Lumpur) smierdzi droga tandeta. wszedzie marmury i z lekka niedoklejone dywany na ktorych sie potykam, korytarze szerokie na pluton typowych australijek



(tu obowiazkowy szlaczek i pytanie ignoranta - pluton to trzy druzyny, conie?)

tu wodotrysk, tam wodospad a w sumie smutek. trudno, mam nadzieje, ze restauran mi to zrekompensuje. fjurzon przecie.

zachodzimy na pieterko. taras, uwiedla sosenka w doniczce, robi mi sie coraz smutniej i nieglodno jakos... a tu ZNIENACKA... zupelnie przyzwoity pokoj konsumpcji indywidualnej - separatka znaczy - zupelnie jak w chinach (to ci dopiero, myslalby kto, ze to chiny powinny gonic kraje cywilizowane...).

obrus czysty, na stole kwiatek w kieliszku. no-no... noooo... moze sie nie pomylili i cos na ruszt da sie wrzucic.

pani z sznyta przez mundurkowa spodniczke nadskakuje, herbaty dolewa, na stol krabowe paluszki smazone jak frytki zanosi. atmosfera pomimo buzujacej klimatyzacji zaczyna sie ocieplac.

w takich wlasnie okolicznosciach przyrody




na karuzeli zuzanny zestaw obowiazkowy: chrupactwo zaslonione paskudnie, zielone chili w occie i sambal. z drugiej strony stolu dolacza sie jeszcze dyscyplina dodatkowa - musztarda sarepska. to widac jest w ramach tej fuzji.



chrupie chrupke. pomimo obietnicy zlozonej sobie po cichutku - lapska wyciagaja sie po dwie nastepne. i nastepne.... spisek przeciwko mojemu krolictwu? gosc po mojej lewej oproznia cala miche w minute, jestem uratowany.

slowo o herbacie. jedno slowo i anegdota z moralem.
slowo to to: SLOMKA.
anegdota: szczecinska kelnerka w 'chinskiej' knajpie doradza poczekac, bo "ta herbata jakos dlugo naciaga".



pani z ustami co by przyprawic mogly anrzeline rzoli o kompleksy (jednoczesnie powodujac potrojenie obrotow chirurgow plastycznych i dostawcow silikonu) i wspomnianym juz zachecajacym rozcieciem cziongsamu w usmiechach cala serwuje kaczke i swinie na dobry poczatek. spogladam na musztarde. to juz ta fuzja czy nie? bo i kaczka i swinia tradycyjnie kitajskie. poczekajm jak sie akcja rozwinie, musztarde zostawiam na pozniej.

na pozniej rowniez i wegetarianizm pozostawiam. blog poswiecen wymaga.



nareszcie potrawa dla mnie. zupka. zdrowa. wegetarianska na dodatek.
czyli skrobia z pletwa rekina. do niej zwyczajowo dodaje sie chinski ocet balsamiczny, wspomniany wyzej krabozerca wrzuca do niej lychy zielonego czili.
"bo ja wszystko jem z czili" tlumaczy letko zazenowany.

poczekam z odpowiedzia do deseru.



kropla octu juz na lyzce, czegos jeszcze brak. oczywiscie - pieprz. bialy. ten co niegdys smierdzial mi konskimi szczochami. dzis nieodzowny... przyjaciel. na nic wstrzemiezliwosci obietnice (jako osoba sympatyzujaca z dyskowery czanel i nju ejdrzem poczuwam sie do solidarnosci z mordowanymi rekinamy... przynajmniej do czasu gdy ide nurkowac :)

polawiam w ziemniaczanej mace co bardziej chrupiace kaski i wyjadam ze smakiem. znow rozsuwaja sie drzwi i wplywa pani w usmiechach cala. bez slowa dopelnia nam czarki herbatom (co juz prawie naciagnela) bo to knajpa tak dobra, ze nam samym nie pozwalaja... co troche mnie smuci, gdyz prawdziwa (!) chinska knajpa wrecz wymaga dwu symbolicznych aktow - dolewania sobie nawzajem herbaty i obowiazkowego podziekowania za mily ten gest, oraz... (ach jakze to rosyjsko-swojskie) toastow. nawet przy sniadaniu, jesli jest ono "formalne" wznosi sie toasty - chocby sokiem pomaranczowym!

tu anegdota numero dwa: w czasie swego pierwszego sniadania biznesowego siegnalem po ow sok. spiorunowaly mnie dziesiatki skosnych oczu. "TO jest do toastow". fakt. zaraz zerwal sie jakis kapciowy przepijac orangem do pierwszego sekretarza. tradycja alkoholicja...

nie podaruje sobie - anegdota trzecia: cesarz ping z dynastii pong lubial wychodzic na miasto wieczorem zupelnie inkoguto. znaczy - bez korony i berla, w cywilkach, z dwudziestoma ochroniarzami, skarbnikiem, skryba i garstka konkubin. wyrywal sie po godzinach pracy na drinka, znaczy. oprozniano restauracje, spawano wlazy do studzienek kanalizacyjnych. gdy dolewal herbate swemu enturarzowi, ci by nie zdradzic go przed wscibskim tlumem nie oddawali mu zwyczajowych poklonow, z dloni robili pacynke co wygladala jak klekajacy wasal i dwukrotnie stukali nia w stol.

stukaja tak do dzis w podziece za wszystko, nawet podanie ognia gosciowi na ulicy... stukam wiec panience i z przerazeniem zauwazam, ze w manierach swych wzorowych jestem sam. ach, przeciez to nie chinska knajpa, tylko taka wiecej kuizin nuwel bazowana na chinskiej. to znaczy, miala byc...

bo nastepna potrawa to typowa chinszczyzna - przedelikacona, by ryby w niej czuc nie bylo. tu - red snapper - choc mogloby to byc dokladnie kazde bydle morskie.



z grzecznosci jem polowe i jednego badyla. oba smakuja nie lepiej niz niebliczowana makulatura. lapie sie na tesknym spojrzeniu w strone musztardy. nieee... chyba jeszcze nie.

rutynowa przerwa na taniec dookolastolny, pani fryga bezszelestnie, talerze zmieniaja sie jak zaczarowane. ja usiluje sie nie slinic. z powodu kelnerki oczywiscie. zdjecia nie bedzie wiec mozecie juz przestac czytac. bedzie natomiast to:



wielkiej krewety pol. na suchych kluskach i-mi. chrupkie kluski naciagaja sosem i miekna, zazwyczaj staram sie zjesc zanim calkiem sflaczeja. teraz zadawalam sie polowa insekta ze szczypiorem.

im smakuje. zaczynaja siorbanie, bez tego nie ma mowy o delektacji.



ha! jak widzicie, widelec nie tylko dla bialego bwany...

czekam na ciag dalszy - a on... nie ma juz zbyt wiele do nastapienia. bo oto wkracza w ramionach niesfotografowanej pani on, deser.



ulozone warstwami cienkie plastry miekkiego tofu, na cieplo.
to rowniez z definicji jest bez smaku, poratowac sie mozna zlotym syropem podawanym obok. ratuje sie, choc zal jakis, bo pani przed podaniem deseru zabrala i czili i musztarde.

pozostaje jeszcze tylko zaplacic - i tu obowiazuje hierarchie podkreslajacy rytual. funduje osoba siedzaca naprzeciw drzwi. lecz nie ona podaje kase kelnerce, od tego jest jej sekretarz. bez slowa znika by 'uregulowac' - w miedzyczasie my dziekujemy gospodarzowi.

lunch psuje mi nastroj na cala reszte dnia. na cale szczescie zaraz po powrocie do domu dostaje telefon "cze, tu endrju" "kto?" nie jarze. "endrju, dziesiec lat temu dales mi gre na mac's 'hellcats' ". ciagle nie jarze. wyjasnia wiec - pracowalem z jego starym. chlopak ma dziewietnascie lat i wlasnie wydaje pierwsze zarobione wlasnorecznie pieniadze. o'rety!

umawiamy sie na dzien nastepny na indyjskie zarcie, musze sie dosmaczyc po tym kulinarnym fiasku - a i jemu bedzie blisko bo w malej indii ma hotelik dla plecakowcow.

biore ze soba po namysle jana, jan zna jego ojca, tylko ze hmmm... nie ma miedzy nimi milosci i nie bedzie. ale zaproszenia nie odmawia. idziemy. czekamy. dzwoni "bede za chwile, poznacie mnie po zielonej koszuli". odpowiadam, ze czekamy na niego, pozna nas "bo jestesmy biali"

przywlekl ze soba spotkanke z hotelu, panna ma dwadziescia pare lat i o tyle samo za duzo kilogramow. leziemy przez obmierzle ulice szukajac najwiekszej mordowni. bo - ci co czytali - w muthu's curry ma noga wiecej nie postapi. kuchnia indyjska w odroznieniu od chinskiej TRACI na wykwintnosci.

znajdujemy cos obiecujacego




wita nas czarny jak smola hindus w podkoszulce. witaj bracie, usmiechy, was sumiasty, siadamy i jest od razu git.



zamawiam od razu pare standardowych potraw, a to krewety masala, a to curry baranie a to kurke tandori. w ilosciach malych, by glod pierwszy ulaskawic (choc w knajpach tych kelner lata z micha ryzu i doklada jak tylko ci go brak, drugi zas mknie z czworakiem kapustowo-szpinakowo-mizeriowo-czutnejowym. wiec... wiecej w zasadzie nie trzeba bylo... by). lecz ja mam PLAN. najpierw musze uspic ich czujnosc.

zamawiam wiec dzbanek piwa. i drugi. i trzeci. giermanka sie wzbrania. "warum nie chcesz browara, byst du nis't drzerman?" "doch, ale... mi nie smakuje" okazuje sie, ze panna z essen, a to zaglebie rury jest. kraina piwa i chleba. rozmiem, nie nalegam. lokalny tajger nie jest zly... lecz to nie 'numer 1' czy 'veltins'. dla mnie dyskusja i tak bez sensu od czasu gdy odkrylem (!) piwa belgijskie. wszystko inne to nedzne siki, amen.

w miedzyczasie do restauranu wchodza cztery sztuki. prawdziwy talent. nogi do gardla, samonajladniejsze bo przedmalzenskie. tak, hinduski cierpia na otluszcz matrymonialny. chcialbym kiedys zobaczyc zdjecia (zwykle, w ubraniu takie) miss india po dziesieciu latach. gwarantuje wam, sarong, kamizelka jedwabna odslaniajaca to gdzie kiedys byl pepek... i huby. hubami nazywam hinduskie zwaly tluszczu co wisza jedna na drugiej na zensko-postmalzenskim boku a zaczynaja sie pod pachami. ale te panny wybitnie niezamezne sa, niestety zaraz pojawiaja sie ich mezczyzni, a moze zawsze byli? trudno ich po ciemku zobaczyc.

endrju usiluje na nie nie zwracac uwagi. 'pedal?' przmyka mi przez glowe... ale nie, to tylko ta zboczona polityczna korektnosc ludzi zachodu. im nie WOLNO bo moga byc podani do sondu. mi wolno. janowi wolno. zreszta jan wlasnie wyczul inna samice. jej wlasciciel poszedl siku wiec jan puszcza do niej oko jedno za drugim. bardzo niedyskretnie puszcza. i nic.

nadejszla wielkopomna chwila... mrygam na grubego kelnera i mowie "juz". i to wszystko. przy stole zacietrzewienie, "jak to, co i dlaczego juz?" ano, od chwili tej za dziesiec minut bedzie glowna atrakcja tego wieczoru. glowa ryby w assam curry. "ze co?" jek i szloch z niemieckiej czesci stolu "to ja juz i tak nie jestem glodna". sie okaze. tlumacze im krotko jak to polnocnoindyjska potrawa stala sie wizytowka singapuru, biedota ktorej na jedzenie stac nie bylo i takie tam banialuki, ze mieso z policzka najslodsze i bez rybiego zapaszku... moja tyrada idzie na marne?

do czasu. pan kelner wymienia nam liscie bananowca na swieze i JUZ!




tego nawet otwierac nie trzeba. aromaterapia. curry bulgocze, pokrywka lekko pryga. zaczynam sie slinic. nie, nie wtedy, teraz, jak to pisze, na samo wspomnienie.

otwieram pokrywke i patrze na twarze. blade twarze. ze strachu.



strach przed rybiom glowom bierze sie z jej oczu. to moja teoria od przyjazdu i jak dotad jej nie zmienilem. tubylcy oczywiscie oczy te proponuja turystom, zaklinajac sie, ze przysmak to wielki. dalem sie i ja nabrac razem pierwszym. postanawiam ocalic endrju i inforumje go, ze od jedzenia oczu sa tyko naiwni turysci i... jan. jan potwierdza. "acha" mowi, ale niewyraznie bo z pelna buzia.



tu oko a tam jan.

tu zas fragmenty wiekszej calosci:



tez oko. oraz:



protezka...

helga poczatkowo nieufna



nasz entuzjazm widzac coraz bardziej do potrawy sie zbliza.
w koncu chyta sie zachwalanego przeze mnie policzka... i nie narzeka.

endrju zapraszac nie potrzeba.





maniery ma nienaganne - prawa reka ryz, lewa... wiadomo.

ryba znika w tempie olimpijskim. jeszcze moment (a przeciez nie bylismy glodni) i oto juz grand finale:



no to rybe mamy z glowy. im zas wspomnien wystarczy na cale zycie.
skladamy liscie jak ten pan z tylu, bo tego wymagaja dobre zwyczaje



i juz...
(hej, zdjecie mi sie nieco giblo... trzy dzbanki zadzialaly czy co?)

"gdzie wasz hostel?" "tu-i-tu" "acha" idziemy.
przelazimy przez ulice glowna, serangun sie nazywa, wchodzimy w zakamarki malych kamieniczek pelne. w nasza strone pelgna tlumy wydekoltowanych, sprzedajnych bostw. jan sie slini po cichutku. endrju w koncu nie wytrzymuje i oglada sie za jedna z nich. "ale lala" szepcze. wybucham smiechem - jestesmy akurat na desker road. tu prostytuuja sie przebrani za baby faceci.


ha!