n0str0m0

tr.pikaNTnie

niedziela, czerwca 18, 2006

SLINOTOK

o! kurcze blade...

wczoraj nadarzyla sie okazja do celebracji... bycie krolikiem hedonistyczno masochistycznym (z odpustem w niedziele i dni swiateczne) ma swoje pozytywy (rozchodzi sie o to by one nie przeslonily mi tych negatywow...)

oto juz od poniedzialku wiedzialem co bede jadl w weekend. przynajmniej... sobie obiecalem, wlasnie kuchnie seczuanska. a ze okazja sie okazala nagle i niespodziewanie - decyzja byla latwa. plaza hotel, herbaciarnia i restauran.

zdjecia sa...

plaza hotel (a szczegolnie apartamenty na jego zapleczu) sercu memu bliski, przyjaciol zdawien dawnych dom, okazal sie zupelnie niedawno siedliskiem znakomitej - choc nieznanej zupelnie mi przedtem - milej i zacisznej, restauracji seczuanskiej. wczorajszy wieczor odbywal sie w takiej to scenerii...



na stole oczekuja drobnosci schrupywalne, zadna tam egzotyka, ogorek kiszony i sambal na potem... co mi tam po napotemie, rabie sambal jako zakonske do ogora, bo nieco za slodki i posypany okrutnie sezamkowym nasieniem. pomaga...

pojawia sie herbatnik.

w tym miejscu przypomina mi sie humor z zeszytow: "moj brat wczoraj poparzyl sie herbatom. ja sie dzis poparzylam herbatnikiem"

okazuje sie, ze slowo proste tyle znaczen posiada... ile sie komu podoba. wiec herbatnik w moim przypadku - to gostek z czajnikem co ma dzioba dlugiego jak fuzja na niedzwiedzia. niestety - herbatnik. bo niegdys nalewaczka wody do szklan byla herbatniczka. panna, pyjamiascie odziana, co smialo moglaby z drzaki czanem odwalac polgodzinne boje. tym czajnikiem. pol zycia bowiem ony trawiom na nauce poprawnego nalewania wrzatku, a kazde podejscie do stolu to taniec figurowy co wyglada ladniej od pozal sie boze katate misziszichonage czy innego kendo. jakby taki sie na ulicy pojawil, ech! kartecy z enerde (co to podobno maja przyjechac bronic parady pedryl... kochajacych odmiennie) nie mieliby szans.



"przykumaj bracie te kocie ruchy...."

czajnika za jego plecyma nie zobaczycie, bo musialem pstryknac te struge. i ani kropli skurczybyk nie uronil, kungfu jego mat'!



przegladam menia strony i usiluje sie skupic, choc i tak wiem po co tu przyszedlem. ale o tym za chwil pare. temcaszem nalezy sie zaopatrzyc w niezbedne preludium. prosze pania o trojniak obowiazkowy, czyli przebiezka. jak kazdy zawodnik nie moge sie rzucac w wir wydarzen bez przyzwoitej rozgrzewki.

http://n0str0m0.blox.pl/resource/835cscd.jpg

krowa, meduza i grzyb.
szczegoly? prosze:



wolowina w oleju z seczuanskim pieprzem.
wolowina? acha, flaki.
pikantna? o tak!

(gdyby mozna bylo wrozyc z krowich trzewiow to by mi wyszla przejazdzka konikiem morskim, wroce tu na andrzejki, zobacze co jeszcze mnie czeka)
zdjecia grzyba z bliska nie ma (i pewnie nie bedzie). zdjecie meduzy jest tu:



apetyt zaostrzono. pora na inne drobiazgi, standardowo do wyboru sju maje lub guo tje. oba bardziej kantonskie, ale "bo-hy he-ja-ho". (ze co prosze? to po tajwansku jest, ichnie przyslowie ktore sie doslownie tlumaczy tak na jezyk ludzki: na bezrybiu krewetka tez ryba. nasi tu byli?) nie grymasze i wybieram sjumaja...

najpierw.



czy widzial kto chinski posilek bez ryby? widzial, widzial... lecz nie wczoraj. po rybie (jakaz zowu ryba, toc to tylko dorsz... jemy dorsze... i tak dalej)



pora na cos swojskiego. piosenke znad wisly i piasek... wielkopolski.
pyry, kartofle znaczy. te akurat malo seczuanskie sa, tez ogolnochinskie...
wiecej nawet - obszczokitajskie.





te struzki sa tylko lekko zblanszowane i podawane z octem i w oleju. szopen_cn podawal przepis na FK niegdys, kto pamieta ten ma jak znalazl.

dluzej nie wytrzymuje. rozgrzewce mowimy stanowcze... zdecydowane... no... to znaczy prosimy grzecznie o chwilkie przerwy, ta zas wykorzystujemy na sil zebranie. gdyz jak tygrys do skoku, caly wieczor czailismy sie na to cudo wlasnie:

KOU SZUEJ DZI.
[buzia woda kurczak]
KURCZE! SLINOTOKOWE.

to trzeba bylo napisac wielkimi literami, z powodow dwu. jeden to - nie znam nic lepszego w tej restauracji. drugi - nie znam lepszego kou szuej dzi w calym miescie.

rozsuwa sie kurtyna, na scene wkracza konkokcja diabelska - a oczy me zaciaga mgla antycypowanej rozkoszy... no i zapach z gara pieprzem po oczach bije jak sprej rabinowy, tylko, ze na tego oczywiscie sa dowody.



co wam bede oszczedzal detali - a sobie wspomnien milych - jeszcze raz, nieco blizej...



widac kurkie? widac szczypior? widac olej? widac sezamki?



widac - cuda na patyku!

co by tu zrobic z tak milo zaczetym wieczorem? u nasz - zamawia sie dalsze potrawy. zupsko tak oklepane ze nawet nie bede o nim pisal. ale co z tego? standardy to sa, niezastapione.



to zupa
(nie do konca takie pikantne, pomoglem sobie wiec sosem z kouszuejdzia o kwasnosci nie wspominam nawet, choc za ocetem sie rozgladam...)

co uwzniejszy czytelnik wspomni pewnie wybor jaki stal przede mna (sjumaje czy guotje). a mozna miec oba? okazuje sie, ze tak.



a tam smazone pierogi.
ladne, conie? z obowiazkowym posiekanym imbirem w occie. no i sambalem.

pora relaksu nastepuje, w towarzystwie cienkiego bulionu z klopsem kurczeciowym.



i chinskie grand finale, co lagodnie wygasza wieczor, miska kluch. tego rodzaju wypelniacz konczy oficjalna czesc kazdego bankietu



pozostaje legumina, ktora podano tak oto... jak?



na suchym lodzie w kolorowej wodzie...

a tera jest mecz wiec nic wiecej sie nie dowiecie!