n0str0m0

tr.pikaNTnie

niedziela, lipca 01, 2007

WYSPA NY

Z poltorakilometrowej wysokosci rozmazana plama na horyzoncie zaczyna zmieniac sie w brudno-zielonego kleksa z obowiazkowym szczytem wulkanu. Z chmurka u szczytu. Jak w kinie, mysle i rozgladam za lornetka. Z tej odleglosci dinozaurow, kingkonga czy innych tubylcow golym okiem nie zobacze. Pilot majdruje cos przy wajchach, widac wszystko idzie jak z platka, bo tym razem nie klnie. Metalowe ciegna ciagna jak powinny, skrzydla rozdziawiaja sie zgrzytem zmiennej geometrii. Nie tak bardzo zmiennej jak w ruskich mysliwcach, wystarczajaco jednak odmiennej od tego czego po awionetce oczekiwalem, by napawac mnie lekkim lekiem. W koncu najbardziej niezawodne sa przyzady pozbawione czesci ruchomych. Nigdy nie kupilem telefonu z klapka. Tyle na temat odrywalnosci polaci jakichkolwiek polaczonych zawiasami, ze nie wspomne juz o skrzydlach co wygladaja na klejone tasma samoprzylepna.

Nigdy tez naprawde nie uwierzylem w naukowe tlumaczenie lotu urzadzen ciezszych od powietrza. Teraz podswiadomie oczekuje odrywu owych polaci i nieuchronnej konfrontacji aluminiowej skorupki umieszczonej kilometr i pol nad poziomem morza z cialem o masie 5.9736×1024 kg, zblizajacym sie do nas z przyspieszeniem rownym 9.78m/s2 (w strefie rownikowej). Nic takiego sie jednak nie dzieje. I dobrze, bo z pobieznych obliczen nie wyglada na to bysmy mieli znaczne szanse na przezycie. Pozostaje slepa wiara i odpukiwanie w niemalowane.

Wibracje z sopranow przechodza w alty, im wolniej lecimy, tym badziej dudnia mi nerki. A moze sledziona. Z cala pewnoscia nie dudni mi mozg, po czterech spotkaniach z plastikowym woreczkiem na chorobe lokomocyjna nie pozostalo mi ani w zoladku ani miedzy uszami nic oprocz echa.

- Jak tam? - glos Pilota wyrywa z objec paranoi.
- Miewalem lepsze dni.
- Nie przejmuj sie, ten dopiero sie zaczyna.

"Obys nie wykrakal" mysle cichutko. Lecimy wzdluz zachodniego brzegu wyspy, wiem, ze zachodni a nie na przyklad "ten po lewej stronie" bo mam do dyspozycji dwa kompasy. Jeden, ktorego nie staram sie nawet zrozumiec, kreci sie w spirytusowej kapieli na desce rozdzielczej miedzy mna a pilotem, drugi zas jest moj. Ten kumam, bo producenci mego zegarka wiedzieli, ze uzywac go beda indolenci. Gruba strzalka wskazuje Polnoc mniej wiecej w kierunku naszego lotu. Wybrzeze wyspy jest po prawej stronie. Znaczy sie starboard w jezyku marynistow-wyzeraczy. Terminologia techno-fachury jako panaceum na cykorie? Nie dziala. Nadal kicham w majty.

Obroty silnika stabilizuja sie, wyrownuje sie lot, do ziemi - a raczej ciagle jeszcze oceanu - mamy jakie dwiescie metrow. Widac sporo detali, grodzone farmy rybne, sieci rozciagniete w poprzek plycizn. Mignie wsrod palmowych lisci kryty strzecha dach. Spogladam w strone morza, wzrokiem szukajac pozostalych wysepek archipelagu... Nic. To znaczy nie do konca nic, bo sa fale. Jak okiem siegnac fale ukladaja sie rombami wrecz identycznymi po sam horyzont. Przez sekunde podziwiam je jako komputerowa grafike, zastanawiajac sie, jak doskonale artysta to wymalowal... Boska perfekcja.

Lapie sie na bezsensie i przypominam jak ulotne sa granice pomiedzy swiatem virtualnym a prawdziwym. Gralem kiedys na sieci w strzelanego berka, klawiatura i mysza smigajac w pogoni za wrogiem... gdy WTEM! przed ekranem przeleciala mi zwykla domowa mucha. Instynkt nakazal atakowac kazdy ruchomy cel - wiec i za mucha pociagnalem seria z automatu.

W tamtej grze jednak tafle wody nie byly tak perfekcyjnie zrenderowane jak tu i teraz. Smieje sie w myslach z wlasnej glupoty, na glos jednak ani mru. Nie potrzebuje mieszac do tego Pilota. Nie teraz w kazdym razie, jakby nie bylo podchodzimy zaraz do ladowania, po co go rozpraszac? W kabinie pachnacej lekko... rozmarynem... robi sie ciszej i nabozniej. Pilot odklepuje monotonnie rytualne dialogi z "wieza" i z fasonem kladzie awionetke w ciasny skret. Domyslam sie, ze powietrzna taksowka to nie to samo co "combat missions" (ktorych jak opowiada wylatal setki), i ze Pilotowi brak na codzien emocji... ale ten jest stanowczo za ciasny. A ja mam dosc niepotrzebnych przeciazen.

- Oszalales? Nie wiesz, ze skonczyly nam sie worki na rzygi? Chcesz mi zaimponowac?
- Nie. Tak. Nie.
- Co tak, co nie?
- Nie oszalalem, wiem, ze wszystkie uzyles i nie, nie imponuje ci a mam nadzieje uratowac... Zerknij wstecz, siedzi nam na pietach potezny front... o cholera.

Zerkam i rozumiem. "Cholere" znaczy sie rozumiem. Za nami niebo przeciete jest na pol. Polowa normalna odkrojona od polowy zlowieszczej, czarnej jak smola, poprzedznej waska jak brzytwa blizna skoltunionej szarosci. Polowa normalna zdaje sie byc ta pokrzywdzona, mniejsza polowa, ktorej na dodatek ubywa coraz bardziej z sekundy na sekunde. Spogladam w dol szukajac niecierpliwie plyty lotniska.

- Daleko jeszcze?
- Juz tuz... eee... tuz-juz? Juz zaraz za tymi wzgorzami.

Czern oskrzydlila nas podstepnie, ostatni skrawek niebieskosci wydaje sie byc dokladnie tam gdzie my. Przeskakujemy zielonosc wzgorz, przed nami polksiezyc kolejnej zatoczki i ogrodzona pasem dzungli grobla. Znaczy sie - lotnisko. Po prawej zarys drogi i wiecznej zielonosci, po lewej woda, ciemnosc i...

- Tornado! - wrzeszcze - od strony wody, znaczy port-side!
- Widze - odpowiada opanowanym tonem Pilot - ale to jeszcze nie tornado. Jak wejdzie nad lad i nie zniknie to... musimy sie pospieszyc.

Pospieszac sie przy schodzeniu do ladowania? Okazalo sie, ze mozna. Samolot spada jak kamien, kat lotu z lagodnego zmienia w szalenczy. Drzewa po prawej stronie zaczynaja wyginac w silnym wietrze. Uderzamy mocno kolami w sam poczatek pasa, miejsce nad ktorym samoloty normalnie przelatuja w ostatniej fazie ladowania. Podwozie amortyzuje po czesci, jednak wiekszosc udaru lagodzi bezwladnosc mojej watroby. Odbiajmy sie od zwiru i walimy w pas po raz drugi, tym razem lagodniej. Trzymam sie kurczowo poreczy, zastanawiam kiedy odpala poduszki powietrzne... tyle sie znam na samolotach. Wyladowalismy! Lecz nie do konca. Powietrzna traba dorobila sobie pare odnog, dwie z nich weszly nad lotnisko i scigaja nas z prawej, podczas gdy Pilot usiluje jak najszybciej doszlusowac do hangaru na koncu pasa.

- Nie damy rady, musisz zatrzymac sie juz tu! - wrzeszcze odpinajac klamre pasow.
- Tu nie mamy szans! Tylko hangar, tylko hangar!

Zamiast redukcji Pilot podkreca obroty silnika. Pas nie jest dlugi, migaja wymalowane kreda na piasku symbole... jeszcze trzysta metrow i bedziemy w domu. Nie. Nie bedziemy. A jesli juz, to nie tak od razu. Nie traba powietrzna, lecz zwykly podmuch wiatru unosi prawe skrzydlo w gore.

- Pasy! - wrzeszczy do mnie Pilot.

Wrzeszcz se, i tak nic zrobic nie moge, awionetka zamiast w przod leci, doslownie leci, bo kola oderwaly sie od ziemi, bokiem a ja z przerazenia zamieram w bezruchu. To jeden z tych momentow gdy tasma zycia grana jest na zwolnionych obrotach. Kolejny podmuch zawraca nami w powietrzu, chilowo dociska do ziemi... trzaskaja resory podwozia... odbijamy sie raz jeszcze, kolejne uderzenie wiatru jak gigantyczny kop w podwozie wybija nas ponownie, raz jeszcze sie obracamy, tym razem do gory nogami... i na tym konczy sie ladowanie. Niespodziewanie miekko lecz mokro i gorzko. Pilot klnie po hiszpansku, ja ciagle milcze. Leze na suficie kabiny, sprawdzam czy zyje i nie jestem w nastroju na pogawedki. Samolot powoli pograza sie w wodzie, bowiem ostatni podmuch zmiotl nas z grobli ze szczetem. Na cale szczescie nie lezymy plasko na lopatkach, ogon idzie na dno pierwszy, polamane skrzydlo wpiera sie w piach dna i kruszy z trzaskiem - ciagle jeszcze w zwolnionych obrotach. Wiem, ze nie moze tu byc gleboko, ale woda to woda, utopic sie mozna ponoc w jednej jej lyzce.

- Bierz kamizelke!
- Po co, jestesmy metr od brzegu?
- Bierz, to nie jest takie proste!

Biore, kapok zeglarski a nie kamizelka-nadymanka jak w jakim aerobusie.

- Uwazaj, otwieram drzwi...
- Mamy czekac az sie kabina napelni woda?
- Nie, tak robia tylko w filmach. Skacz i odplyn jak najdalej mozesz.

Pilot kopie w drzwi. Oczekuje, ze beda zablokowane, ale nie.
Otwieraja sie od razu, wypycha mnie jak tlumok i skacze za mna.

"Przynajmniej to zrobil jak w filmie, kapitan schodzi ostatni" mysle.

- Bales sie, ze cie tam zostawie? - parska woda i smiechem Pilot - no, dawaj, dalej od samolotu!

Popycha mnie w strone zatoki, byle dalej od wraku z ktorego zaczyna capic charakterystyczna won rozlanej benzyny. Do brzegu niedaleko, jednak blokowany jest przez awionetke, po jej lewej stronie konczy sie cypel grobli i zaczyna pelne morze na ktorym szaleja juz potezne fale. Tu ciagle jestesmy oslonieci, tu ciagle jeszcze woda wzglednie spokojna, bez podstepnych pradow wyciagajacych na otwarte morze. Kopie nogami jak szalony, byle szybciej, byle dalej od potencjalnej eksplozji.

- Spokojnie - ostrzega Pilot.
- Co, przeciez piranii tu nie ma?
- Sa... weze. I nie tylko.

Brzeg jest ciagle zbyt stromy, musimy oplynac zarastajace groble chaszcze...

- Weze? Wodne weze?

Tych sie nie boje. Co prawda sa tysiackrotnie bardziej jadowite od zmij, lecz nie atakuja ludzi, w wypadku zagrozenia po prostu ratuja sie ucieczka.

- Weze... dusiciele.

Aaa... to sprawa inna. Niedawno u sasiadow zlapano anakonde dlugosci 11 metrow. Miala w brzuchu pare podworkowych kundli i cala mase innego drobiu. Anakondy rzadkie sa, pytona jednak znalezc mozna w kazdym smietniku. Chlopi trzymaja je, by tepily szczury. Od gryzonia jestem mniej strawny, ale kto wie co taki pyton sadzi o detalach gdy jest NAPRAWDE glodny?

- Nie przeceniaj sie, glodne czy nie, kto by tam chcial takiego bialasa?
- Twoja siostra, czarnuchu. - odpowiadam krztuszac sie gorzka woda.

Parskamy smiechem. Ja, bo w koncu zaczynam odreagowywac szok. On, bo... Pokazuje palcem na lisciaste zarosla. Smiech wyparowuje z mych ust jak mgielka oddechu z ostrza skalpela. Jest ich szesc. Szesciu? Szescioro... Pytonow. Jeden obok drugiego ustawione jak pionki na szachownicy. Kremowo-zolte lby zastygle ponad powierzchnia wody... Zielone slepia sledza kazdy nasz ruch.

- Widzisz? Nie jestes znowu az tak atrakcyjny.
- Czemu nas nie atakuja?
- Nie wchodzisz im w droge, a nawet gdybys, to wygladaja na nazarte... popatrz!

Pilot siega reka w strone najblizszego i lapie go za gardlo. Pytona. Dusiciela. Za gardlo! Waz wrywa sie z obrzydzeniem i cofa jakie pol metra. Nie za daleko, ot - strefa komfrotu. Bog mnie pokaral idiota gorszym niz Steve Irvin za przewodnika po dziczy. Jedyna pociecha, to ze zatoczka chroni nas od wichury, woda ciepla i przejrzysta a rybki kolorowe.

Rybki? Bardziej od weza boje sie ryb wiekszych ode mnie. A tam, wiekszych. Kazdych w zasadzie. Pamietam jak klusowalem sobie kiedys wzdluz kanalu kolo domku... i zobaczylem jak ryba wychylila glowe z topieli - po to tylko by sie na mnie pogapic. Mala, zolta w czarne pasy. To byl opis jej glowy, bo reszta skryta byla w odmetach. Do dzis przechodza mnie ciarki, bo nienaturalne to i okrutnie zlowieszcze. A to jeszcze nic w porownaniu z tym jak poszedlem karmic rybki na plazy pelnej turystow. Maska, rurka, worek pelen chleba... i stada rozwydrzonych gupikow atakujacych me nogi w pogoni za okruchami. Te toletowalem, natomiast obrzydlistwo rozmiaru patelnowego leszcza podplynelo podstepnie od tylu i ZEMBAMI chycilo mnie za paluch od stopy. To wystarczylo, miotnalem w otchlan caly bochenek i spokojnie acz stanowczo wycofalem sie na z gory upatrzona plaze.

Tymczasem uwage moja zajmuja pytony, lecz mimo to od czasu do czasu rzucam spojrzenie przez szpary w trzymanym przede mna kapoku.

- Nie gap sie na nie, bo je sploszysz, a nie ma nic gorszego niz spoloszone bydlo!
- Jakie znowu bydlo?
- Wodne bawoly, bawole. Tylko sie nie gap!

Polecenia wykonywane bez zrozumienia nie byly moja silna strona. Moze dlatego, ze w wojsku nigdy nie bylem, a moze wlasnie dlatego w wojsku nie bylem, gdyz... Nie wytrzymuje i zaczynam sie rozgladac wbrew ostrzezeniom. Sa. Pare metrow pod powierzchnia tkwia w bezruchu szare, dlugie, zlowieszcze wrzeciona.

- Szybko, szybciej! - wola Pilot i nie zwazajac na gniewne syczenie dusicieli rozpycha je na boki, walczy z zielenina porastajaca brzeg i w blocie caly, slizgajac sie po omszalych glazach wdrapuje sie na brzeg. - Nadchodza!

Spogladam w otchlan raz jeszcze, tym razem by zobaczyc ino smiganie szarosci, widac bydlo spanikowalo i co ma sie zaczac - zaraz sie zacznie. Odrzucam kapok, wsciekle kopie wode, i po chwili, podobnie jak Pilot usmarowny glina i chlorofilem padam na zwir grobli.

- Nie ma czasu, szybko, musimy znalezc bezpieczne miejsce... Szybciej! - jego wrzask podrywa mnie na nogi.

Nie mam z tym problemu, niezaleznie od tego czy jego krowo-fobia jest uzasadniona czy nie. Wicher bowiem rozszalal sie na dobre, palmy po przeciwnej stronie zatoki przypominaja nasiona mlecza na sekunde przed lotem, wiatr niesie z soba liscie, patyki, zwir i piersze krople dzdzu. Tropikalne ulewy tym sie roznia od nietropikalnych na plus, ze sa cieple. I tym jeszcze, lecz tu plusy sie koncza, ze kropla deszczu moze wybic oko. Do tego potrzebny jest oczywiscie wiatr niosacy krople owe horyzontalnie - taki jak ten wlasnie.

- Tam, tam jest hangar! - wrzeszcze pokazujac na koniec pasa. Glos moj z trudem przedziera sie przez huk nawalnicy.
- Nie, blizej mamy do wiezy kontrolnej, to juz tu, zaraz...

Faktycznie, przeoczylem z dwu powodow. Wieza kontrolna jest wieza z nazwy tylko. Niski bunkier ukryty jest na polance wydartej dzungli, mniej wiecej w polowie dlugosci pasa startowego. Biegniemy przez wysoka po kolana trawe, pomiedzy szopa i generatorem pradu, oslaniajac swe glowy rekami. Drzewa daja minimalna oslone, nie wieje tu tak okrutnie jak blizej brzegu, kurz, zwir i smiecie zwalniaja swoj opentanczy ped i wala w nas... lagodniej. Wpadamy na stopnie bunkra o plaskim dachu, Pilot szmocze sie z drzwiami, wpadamy do srodka.

- Bydlo! Bydlo sie sploszylo! - wola Pilot od drzwi.
- Jasny szlag! Szybko, na gore! - tymi slowami powital nas facet w drelichu.

Odpycha mnie szorstko od metalowych drzwi, rygluje je sztaba zelazna i podpiera drewniana kloda, wpierajac ja w specjalnie przygotowane w betonie podlogi metalowe kopyto.

- Na gore, mowilem, szybko! - pogania nas do metalowej drabinki.

Na dachu czeka na nas poczwornie sprzezone dzialko Boforsa kalibru 40 mm przykryte plandeka i zabezpieczone zeliwna klodka. Drelich szarpie metalowa klape umieszczona tuz kolo obrotowej wiezyczki i oczom naszym ukazuja sie kontenery z tasmami pelnymi pociskow. Pilot bez zbednych ceregieli zajmuje pozycje strzelca, zwraca lufy w kierunku grobli i zlowieszczo mruzy oczy.

- Tu macie gogle, ty laduj a on niech strzela, ja ide dzwonic po pomoc! - Drelich zabiera sie do rzeczy fachowo, wrecz rutyniarsko.

Gogle sa cacy. Oakley. Co prawda Pilot nadal oczy mruzy, upodobniajac sie do hybrydy Clinta z Arnoldem, lecz nie pora i miejsce mu wypominac wzorowanie sie na trzeciorzednych komediantach. Huk nawalnicy bogaci sie o wyczuwalne calym cialem drgania. "Setki tysiecy kopyt?" - przemyka mi mysl.

- Nadchodza! Czujesz to trzesienie ziemi? Setki bawolow!
- Czuje!
- Boisz sie?
- Nie...
- To sie boj! Nie mamy szans!

Huk narasta szalenczym crescendo, po chwili nie slyszymy swoich wrzaskow. Pierwsza salwa dodaje tak malo do opetanczego halasu, ze prawie ja przegapiam. Pilot wali nieprzerwanymi seriami, lsniace od wody i deszczu setki bawolow nadchodza fala za fala i sciela sie... trupem? Spogladam na amunicje, to wydrazone pociski o plaszczu aluminiowym. Masa podobne do choinkowej bombki. Pilot lapie moje spojrzenie i szczerzy zeby w szalenczym usmiechu.

- Ogluszajaca amunicja! - domyslam sie raczej niz slysze.

Ogluszajaca czy nie, ilekroc seria przejdzie przez wierzcholki palm, szatkuje liscie jak mechaniczna mlockarnia. Szopa naprawcza, do ktorej bycza nawalnica jeszcze nie dotarla, cala w dziurach a ze strzechy pozotalo jedynie wspomnienie.

- Chcesz sobie postrzelac? - wiatr cichnie, slowa slysze calkiem wyraznie.
- A moge?
- Mozesz, to i tak nie ma znaczenia...
- Nie zartowales, kiedy mowiles, ze nie mamy szans?
- Nie, nie, to nie o to chodzi... Patrz, przybyla odsiecz!

Od strony zatoki na plaze suna desantowe amfibie.
Dziesiatki opancerzonych szescianow pruje stalowymi nosami wode.
Bez jednego strzalu wjezdzaja w tlum bawolow i rozpychaja je na strony jak potezny plug.
Pilot zabezpiecza dzialko i trzesacymi sie rekami oklepuje kieszenie.

- Masz co palic?
- Zartujesz?
- To chodz na dol, tu juz nic po nas.

Mroczny bunkier kontrolny odcina nas kompletnie od nawalnicy, zdejmujemy gogle. W uszach wata jak po rockowym koncercie. Osuwam sie na podloge, podpieram sciane i zaczynam zastanawiac kiedy w koncu zaczne spazmatycznie dygotac. Nie codzien czlek zalicza rozwalke przy ladowaniu, pytony i szarze stada bawolow. Slowem nawet nie wspomne o huraganie i obsmaganej liscmi gembie. A tu ciagle nic. Co wiecej, nie zanosi sie na jakakolwiek pomoc emocjonalna od Pilota czy Drelicha. Ci zasiadaja z kubkami herbaty w dloniach, rutyniarze psia ich mac.

- Masz co palic? - powtarza Pilot. Tym razem adresat daje prawidlowa odpowiedz.
- Sie wie. Igielki.
- Igielki beda jak raz w sam raz.
- Sie wie.

Drelich wyciaga z biurka cos co w ciemnosci bore za jelenie rogi a co okazuje sie galazkami jodly. Odrywa garsc igiel i pakuje z liscmi tytoniu w bibulke. Skret wyglada profesjonalnie, lepiej niz uberalles Popularny.

- Sztachnij sie.
- Nieee... ja igielek nie jaram.
- Nie wiesz co tracisz.

W powietrzu unosi sie znajomy juz zapach rozmarynu. Totalny wyspiarski luz...
Przerwany telefonem od szefa.

- Jak tam, chory z urojenia. Wyzdrowiales?

To moj trzeci dzien zwolnienia lekarskiego.
Trzeci dzien goraczkowej maligny.
I nauczka, by na przyszlosc grypy nie mieszac z:

a) ogladactwem filmow grozy
b) strzelaninami na komputerze
c) syropem kodeinowym w ilosciach industrialnych

Jedno jest pewne, w koncu sie wyspalem.