n0str0m0

tr.pikaNTnie

niedziela, czerwca 18, 2006

BIZNES LANCZ I LADACZNICA

czyli bulkie przez bibulkie a rybe do lapy...

dzwoni klejent "slyszalem, zes postanowil zostac krolikiem?"



krolikiem zostalem juz dawno, rodzicom to zawdzieczam, choc podjerzewam, ze nie mysli o chinskim horoskopie nimi powodowaly a goraczka pewnej czerwcowej nocy i... moze jedno wino za duzo. urodzilem sie bowiem w roku krolika, ktoren nagminnie co lat dwanascie w onym kalendarzu sie powtarza. ale on pije do mojej diety vege.

"bo co?"
"bo sie spotkamy nie w biurze a wew takiej restauracji, ze o diecie zapomnisz"

coz zrobic, pan kaze, sluga slucha. restauracja ma byc chinska z lekkim wkrentem fjurzon. trudno, niech bedzie, w koncu nawet chinczykom czasem sie udaje jesc cos zdrowego - oklamywalem sie. no a na dodatek przecie blog mi splesnieje bez nowych wpisow. wiec ide, znaczy lece, rankiem poznym by nie zrywac sie o piatej (lot poranny to air szrilanka, czyli katastrofa murowana... a co najmniej wory pod oczami i walka z narkolepsjom dzien caly).

co jednak nawyk, to nawyk. w momencie gdy samolot odcumowuje od rekawa, turbodrzety zaczynaja sie krecic (a palacz jeszcze wegiel w nie sypie), mila wibracja przez kadlub mknie - ja usypiam. budzi mnie dopiero stuk kolek o tarmak, zmazuje sen z powiek i wymykam na miasto... to znaczy na autostrade, bo dranie sa 70 kilometrow od centrum. na cale szczescie moj klejent tez na przedmiesciu - do niego jeno dwa rzuty beretem - 60 kilo.

konwenszyn senter w Bagnistej Dziurze (znaczy sie Kuala Lumpur) smierdzi droga tandeta. wszedzie marmury i z lekka niedoklejone dywany na ktorych sie potykam, korytarze szerokie na pluton typowych australijek



(tu obowiazkowy szlaczek i pytanie ignoranta - pluton to trzy druzyny, conie?)

tu wodotrysk, tam wodospad a w sumie smutek. trudno, mam nadzieje, ze restauran mi to zrekompensuje. fjurzon przecie.

zachodzimy na pieterko. taras, uwiedla sosenka w doniczce, robi mi sie coraz smutniej i nieglodno jakos... a tu ZNIENACKA... zupelnie przyzwoity pokoj konsumpcji indywidualnej - separatka znaczy - zupelnie jak w chinach (to ci dopiero, myslalby kto, ze to chiny powinny gonic kraje cywilizowane...).

obrus czysty, na stole kwiatek w kieliszku. no-no... noooo... moze sie nie pomylili i cos na ruszt da sie wrzucic.

pani z sznyta przez mundurkowa spodniczke nadskakuje, herbaty dolewa, na stol krabowe paluszki smazone jak frytki zanosi. atmosfera pomimo buzujacej klimatyzacji zaczyna sie ocieplac.

w takich wlasnie okolicznosciach przyrody




na karuzeli zuzanny zestaw obowiazkowy: chrupactwo zaslonione paskudnie, zielone chili w occie i sambal. z drugiej strony stolu dolacza sie jeszcze dyscyplina dodatkowa - musztarda sarepska. to widac jest w ramach tej fuzji.



chrupie chrupke. pomimo obietnicy zlozonej sobie po cichutku - lapska wyciagaja sie po dwie nastepne. i nastepne.... spisek przeciwko mojemu krolictwu? gosc po mojej lewej oproznia cala miche w minute, jestem uratowany.

slowo o herbacie. jedno slowo i anegdota z moralem.
slowo to to: SLOMKA.
anegdota: szczecinska kelnerka w 'chinskiej' knajpie doradza poczekac, bo "ta herbata jakos dlugo naciaga".



pani z ustami co by przyprawic mogly anrzeline rzoli o kompleksy (jednoczesnie powodujac potrojenie obrotow chirurgow plastycznych i dostawcow silikonu) i wspomnianym juz zachecajacym rozcieciem cziongsamu w usmiechach cala serwuje kaczke i swinie na dobry poczatek. spogladam na musztarde. to juz ta fuzja czy nie? bo i kaczka i swinia tradycyjnie kitajskie. poczekajm jak sie akcja rozwinie, musztarde zostawiam na pozniej.

na pozniej rowniez i wegetarianizm pozostawiam. blog poswiecen wymaga.



nareszcie potrawa dla mnie. zupka. zdrowa. wegetarianska na dodatek.
czyli skrobia z pletwa rekina. do niej zwyczajowo dodaje sie chinski ocet balsamiczny, wspomniany wyzej krabozerca wrzuca do niej lychy zielonego czili.
"bo ja wszystko jem z czili" tlumaczy letko zazenowany.

poczekam z odpowiedzia do deseru.



kropla octu juz na lyzce, czegos jeszcze brak. oczywiscie - pieprz. bialy. ten co niegdys smierdzial mi konskimi szczochami. dzis nieodzowny... przyjaciel. na nic wstrzemiezliwosci obietnice (jako osoba sympatyzujaca z dyskowery czanel i nju ejdrzem poczuwam sie do solidarnosci z mordowanymi rekinamy... przynajmniej do czasu gdy ide nurkowac :)

polawiam w ziemniaczanej mace co bardziej chrupiace kaski i wyjadam ze smakiem. znow rozsuwaja sie drzwi i wplywa pani w usmiechach cala. bez slowa dopelnia nam czarki herbatom (co juz prawie naciagnela) bo to knajpa tak dobra, ze nam samym nie pozwalaja... co troche mnie smuci, gdyz prawdziwa (!) chinska knajpa wrecz wymaga dwu symbolicznych aktow - dolewania sobie nawzajem herbaty i obowiazkowego podziekowania za mily ten gest, oraz... (ach jakze to rosyjsko-swojskie) toastow. nawet przy sniadaniu, jesli jest ono "formalne" wznosi sie toasty - chocby sokiem pomaranczowym!

tu anegdota numero dwa: w czasie swego pierwszego sniadania biznesowego siegnalem po ow sok. spiorunowaly mnie dziesiatki skosnych oczu. "TO jest do toastow". fakt. zaraz zerwal sie jakis kapciowy przepijac orangem do pierwszego sekretarza. tradycja alkoholicja...

nie podaruje sobie - anegdota trzecia: cesarz ping z dynastii pong lubial wychodzic na miasto wieczorem zupelnie inkoguto. znaczy - bez korony i berla, w cywilkach, z dwudziestoma ochroniarzami, skarbnikiem, skryba i garstka konkubin. wyrywal sie po godzinach pracy na drinka, znaczy. oprozniano restauracje, spawano wlazy do studzienek kanalizacyjnych. gdy dolewal herbate swemu enturarzowi, ci by nie zdradzic go przed wscibskim tlumem nie oddawali mu zwyczajowych poklonow, z dloni robili pacynke co wygladala jak klekajacy wasal i dwukrotnie stukali nia w stol.

stukaja tak do dzis w podziece za wszystko, nawet podanie ognia gosciowi na ulicy... stukam wiec panience i z przerazeniem zauwazam, ze w manierach swych wzorowych jestem sam. ach, przeciez to nie chinska knajpa, tylko taka wiecej kuizin nuwel bazowana na chinskiej. to znaczy, miala byc...

bo nastepna potrawa to typowa chinszczyzna - przedelikacona, by ryby w niej czuc nie bylo. tu - red snapper - choc mogloby to byc dokladnie kazde bydle morskie.



z grzecznosci jem polowe i jednego badyla. oba smakuja nie lepiej niz niebliczowana makulatura. lapie sie na tesknym spojrzeniu w strone musztardy. nieee... chyba jeszcze nie.

rutynowa przerwa na taniec dookolastolny, pani fryga bezszelestnie, talerze zmieniaja sie jak zaczarowane. ja usiluje sie nie slinic. z powodu kelnerki oczywiscie. zdjecia nie bedzie wiec mozecie juz przestac czytac. bedzie natomiast to:



wielkiej krewety pol. na suchych kluskach i-mi. chrupkie kluski naciagaja sosem i miekna, zazwyczaj staram sie zjesc zanim calkiem sflaczeja. teraz zadawalam sie polowa insekta ze szczypiorem.

im smakuje. zaczynaja siorbanie, bez tego nie ma mowy o delektacji.



ha! jak widzicie, widelec nie tylko dla bialego bwany...

czekam na ciag dalszy - a on... nie ma juz zbyt wiele do nastapienia. bo oto wkracza w ramionach niesfotografowanej pani on, deser.



ulozone warstwami cienkie plastry miekkiego tofu, na cieplo.
to rowniez z definicji jest bez smaku, poratowac sie mozna zlotym syropem podawanym obok. ratuje sie, choc zal jakis, bo pani przed podaniem deseru zabrala i czili i musztarde.

pozostaje jeszcze tylko zaplacic - i tu obowiazuje hierarchie podkreslajacy rytual. funduje osoba siedzaca naprzeciw drzwi. lecz nie ona podaje kase kelnerce, od tego jest jej sekretarz. bez slowa znika by 'uregulowac' - w miedzyczasie my dziekujemy gospodarzowi.

lunch psuje mi nastroj na cala reszte dnia. na cale szczescie zaraz po powrocie do domu dostaje telefon "cze, tu endrju" "kto?" nie jarze. "endrju, dziesiec lat temu dales mi gre na mac's 'hellcats' ". ciagle nie jarze. wyjasnia wiec - pracowalem z jego starym. chlopak ma dziewietnascie lat i wlasnie wydaje pierwsze zarobione wlasnorecznie pieniadze. o'rety!

umawiamy sie na dzien nastepny na indyjskie zarcie, musze sie dosmaczyc po tym kulinarnym fiasku - a i jemu bedzie blisko bo w malej indii ma hotelik dla plecakowcow.

biore ze soba po namysle jana, jan zna jego ojca, tylko ze hmmm... nie ma miedzy nimi milosci i nie bedzie. ale zaproszenia nie odmawia. idziemy. czekamy. dzwoni "bede za chwile, poznacie mnie po zielonej koszuli". odpowiadam, ze czekamy na niego, pozna nas "bo jestesmy biali"

przywlekl ze soba spotkanke z hotelu, panna ma dwadziescia pare lat i o tyle samo za duzo kilogramow. leziemy przez obmierzle ulice szukajac najwiekszej mordowni. bo - ci co czytali - w muthu's curry ma noga wiecej nie postapi. kuchnia indyjska w odroznieniu od chinskiej TRACI na wykwintnosci.

znajdujemy cos obiecujacego




wita nas czarny jak smola hindus w podkoszulce. witaj bracie, usmiechy, was sumiasty, siadamy i jest od razu git.



zamawiam od razu pare standardowych potraw, a to krewety masala, a to curry baranie a to kurke tandori. w ilosciach malych, by glod pierwszy ulaskawic (choc w knajpach tych kelner lata z micha ryzu i doklada jak tylko ci go brak, drugi zas mknie z czworakiem kapustowo-szpinakowo-mizeriowo-czutnejowym. wiec... wiecej w zasadzie nie trzeba bylo... by). lecz ja mam PLAN. najpierw musze uspic ich czujnosc.

zamawiam wiec dzbanek piwa. i drugi. i trzeci. giermanka sie wzbrania. "warum nie chcesz browara, byst du nis't drzerman?" "doch, ale... mi nie smakuje" okazuje sie, ze panna z essen, a to zaglebie rury jest. kraina piwa i chleba. rozmiem, nie nalegam. lokalny tajger nie jest zly... lecz to nie 'numer 1' czy 'veltins'. dla mnie dyskusja i tak bez sensu od czasu gdy odkrylem (!) piwa belgijskie. wszystko inne to nedzne siki, amen.

w miedzyczasie do restauranu wchodza cztery sztuki. prawdziwy talent. nogi do gardla, samonajladniejsze bo przedmalzenskie. tak, hinduski cierpia na otluszcz matrymonialny. chcialbym kiedys zobaczyc zdjecia (zwykle, w ubraniu takie) miss india po dziesieciu latach. gwarantuje wam, sarong, kamizelka jedwabna odslaniajaca to gdzie kiedys byl pepek... i huby. hubami nazywam hinduskie zwaly tluszczu co wisza jedna na drugiej na zensko-postmalzenskim boku a zaczynaja sie pod pachami. ale te panny wybitnie niezamezne sa, niestety zaraz pojawiaja sie ich mezczyzni, a moze zawsze byli? trudno ich po ciemku zobaczyc.

endrju usiluje na nie nie zwracac uwagi. 'pedal?' przmyka mi przez glowe... ale nie, to tylko ta zboczona polityczna korektnosc ludzi zachodu. im nie WOLNO bo moga byc podani do sondu. mi wolno. janowi wolno. zreszta jan wlasnie wyczul inna samice. jej wlasciciel poszedl siku wiec jan puszcza do niej oko jedno za drugim. bardzo niedyskretnie puszcza. i nic.

nadejszla wielkopomna chwila... mrygam na grubego kelnera i mowie "juz". i to wszystko. przy stole zacietrzewienie, "jak to, co i dlaczego juz?" ano, od chwili tej za dziesiec minut bedzie glowna atrakcja tego wieczoru. glowa ryby w assam curry. "ze co?" jek i szloch z niemieckiej czesci stolu "to ja juz i tak nie jestem glodna". sie okaze. tlumacze im krotko jak to polnocnoindyjska potrawa stala sie wizytowka singapuru, biedota ktorej na jedzenie stac nie bylo i takie tam banialuki, ze mieso z policzka najslodsze i bez rybiego zapaszku... moja tyrada idzie na marne?

do czasu. pan kelner wymienia nam liscie bananowca na swieze i JUZ!




tego nawet otwierac nie trzeba. aromaterapia. curry bulgocze, pokrywka lekko pryga. zaczynam sie slinic. nie, nie wtedy, teraz, jak to pisze, na samo wspomnienie.

otwieram pokrywke i patrze na twarze. blade twarze. ze strachu.



strach przed rybiom glowom bierze sie z jej oczu. to moja teoria od przyjazdu i jak dotad jej nie zmienilem. tubylcy oczywiscie oczy te proponuja turystom, zaklinajac sie, ze przysmak to wielki. dalem sie i ja nabrac razem pierwszym. postanawiam ocalic endrju i inforumje go, ze od jedzenia oczu sa tyko naiwni turysci i... jan. jan potwierdza. "acha" mowi, ale niewyraznie bo z pelna buzia.



tu oko a tam jan.

tu zas fragmenty wiekszej calosci:



tez oko. oraz:



protezka...

helga poczatkowo nieufna



nasz entuzjazm widzac coraz bardziej do potrawy sie zbliza.
w koncu chyta sie zachwalanego przeze mnie policzka... i nie narzeka.

endrju zapraszac nie potrzeba.





maniery ma nienaganne - prawa reka ryz, lewa... wiadomo.

ryba znika w tempie olimpijskim. jeszcze moment (a przeciez nie bylismy glodni) i oto juz grand finale:



no to rybe mamy z glowy. im zas wspomnien wystarczy na cale zycie.
skladamy liscie jak ten pan z tylu, bo tego wymagaja dobre zwyczaje



i juz...
(hej, zdjecie mi sie nieco giblo... trzy dzbanki zadzialaly czy co?)

"gdzie wasz hostel?" "tu-i-tu" "acha" idziemy.
przelazimy przez ulice glowna, serangun sie nazywa, wchodzimy w zakamarki malych kamieniczek pelne. w nasza strone pelgna tlumy wydekoltowanych, sprzedajnych bostw. jan sie slini po cichutku. endrju w koncu nie wytrzymuje i oglada sie za jedna z nich. "ale lala" szepcze. wybucham smiechem - jestesmy akurat na desker road. tu prostytuuja sie przebrani za baby faceci.


ha!