n0str0m0

tr.pikaNTnie

sobota, lutego 17, 2007

XIN NIAN KUAI LE


zdrowia, szczescia i pomyslnosci w roku swini
zycze wam wszystkim jak najserdeczniej


mandarynki w kolorze sztabek starego zlota symbolizuja... zloto. buddyzm buddyzmem, konfucjonizm konfucjonizmem, ale od ubogosci duchowej i cielesnej lepsze sa sakwy kasy pelne. stad modlitwy w swiatyniach o wygrana w totolotka, stad zyczenia noworoczne polaczone z ofiarowaniem kasy zyczenczodawcy, stad czerowne koperty z gotowka zamiast laurek czy prezentow i stad obrzydlistwo kompletne - kosze z tasma klejaca darowane kazdemu partnerowi biznesowemu. och, w koszach tych znajduje sie rowniez celofan i malowana we wzorki tektura, jak rowniez od czasu do czasu trafi sie butelczyna podlego koniaku i wina za piec zlotych. swoj "prezent" ofiarowalem w calosci biurwom - podskoczyly z radosci i nuze kleic swe palce tasme z pudelek zrywajac. daly mi koniaku lampe dzieknczynna - z zemsty chyba. im sie przyda. do marynowania mies lub czyszczenia plam z dywanow.

PODROZ ZA JEDEN KOTLET

"te, werzeterian, skoczymy na miesko?"

pau tradycyjnie gwalci moje gastronomiczne sluby. dziesiec lat temu zaprosil mnie do czuraskeryji i zmiekczajac wole mom wutkom, do jedzenia miesa przywiodl.


w ten sposob zakonczyl sie moj owczesny wegetarianizm,
bez zalu i litosci, bo jak grzeszyc to na calego.

kto w czuraskeryjach bywal - wie, ze wiekszej orgii karniwornej nie wymyslono.

w singapurskiej knajpie, co brasil sie nazywa, kursuja pomiedzy stolami krwiste polcie miesa. oprowadzane sa przez passadorow, co z dyskretnym usmiechem alfonsa i fachowoscia musasziego obciosuja co milsze platy wprost na talerz.



jakby to moi rosyjscy fachowcy nazwali?
"nu, meat porn, prosto tak."
a oni na szaszlykach tez sie znaja...

moze nawet LEPIEJ sie ruscy na miesie z rozna znaja niz brazylianie, bo smaczniejsze ichnie jest. lecz tam, gdzie slowianska dusza wygrywa finezjom i marynatom, latynosi uderzaja w ilosc.


12 gatunkow mies na szpikulcach kreci sie non stop, a jak komu deser potrzebny, to tez z rozna - ananas - przemile ogniem skarmelizowany.

tak bylo. czy zal mi? nie. ale drugi raz sie pauowi naciagnac nie dam. za chiny.
milczy bestia - a ja wiem, ze plan jakis podly uknul juz.

gapimy sie na siebie jak dwaj pokerzysci...
nic.
gapimy sie na siebie jak dwa samuraje z czarnobialego kurosawy...
nic.
gapimy sie na siebie jak kanar z gapowiczem...

nie wytrzymuje.

"chocbys nie wiem jak sie naprezal, to..."
przerywa mi w pol slowa:
"coliseum"

pamietacie krolika rogera?
na rytmiczne stukanie w sciane odpowiadal szalonom galopadom.
taka jest i moja spontaniczna reakcja.
podpryguje radosnie.
uszy mi zaczynaja lopotac jak na krolika przystalo
(moj chinski zodiak to krolik wlasnie).

pau spodziewal sie takiej reakcji.
bastard. bastard!

flegmatycznie wiec pyta:

"jutro... to co, nalezysz?"
"sie wie"

co to coliseum jest? ta knajpa po rzymsku sie nazywa. wie o niej kazdy taksowkarz w kuala lumpur. wie o niej kazdy emerytowany urzednik kolonialny w londynie, choc z kazda chwila ich mniej. wie o niej pau i wiem o niej ja. i wiem, ze do niej mamy jakie trzysta kilometrow.
z hakiem.

cofnijmy sie lat kilka:

moja pierwsza coliseumowa wizyta zaczela sie negatywnie. do potegi, choc w tym wypadku negacja podwojna nie daje automatycznej aprobaty. caly dzien na najwyzszych obrotach, od piatej rano w drodze, dziesieciogodzinna sesja z klientem, wieczor z janem. zaden z wyzej wymienionych nie napawa optymistycznie, kazdy z nich blaga o odreagowanie w objeciach kufla z piwem i tancu z przypadkowo napotkana plejada orientalnych pieknosci lub na odwrot.

ani tego - ani owego akurat w KL nie brak.

ale nieeeeee... jan "zna" KL, bo juz tam raz byl. ciagnie mnie w strone ciemna a niezrozumiala zupelnie, do starych dystryktow rzadowych, smutnych jak... niewazne. po czym staje i dumnie rusza szczenkom w strone najodleglejsza i podle rokujaca, mowiac przy tym "hmmm-ehe? ehe-hehe hmm?". nadal nie rozumiem nic, wiec jan redukuje swoj supermozg do mojego poziomu i tlumaczy: "ta budka to haszhaus. stad wybiegali pierwsi haszhausowcy."

dookola ciemnosc widac, zupelna pustka i smierdzi z rynsztoka.
zaczynam rozumiec, bo i ja stad najchetniej bym... wybiegal w podskokach.
grzecznie czekam na dalsze wyjasnienia, ale to juz wszystko.

cierpliwy jestem zawsze, a wonczas jeszcze i szacunek dla jego siwizny mialem, wiec pozwalam zaciagnac sie w znow inne miejsce. jakas kamienica, jakies sukiennice... jakas... ruderostauracja. znaczy sie coliseum.


budynek moze konkurowac smialo z Mitre Hotelem w singapurze (a to architektoniczny komplement nie jest). nie moze natomiast konkurowac z przepisami pozarowymi, bo nich nigdy nie slyszal, podobnie jak o sanepidzie czy zdrowym rozsadku nakazujacym opuszczenie ruiny przed jej smiertelnym obwalem.


ale za to co za nastroj!


gdyby taki drzak london zyl w 1929 roku, albo nawet teodor jozef konrad korzeniowski, to oni by sie tam czuli jak u siebie za piecem. ale nie zyli. wiec zamiast nich odwiedzali to miejsce oficerowie brytyjskiej armii, gryziporkowie z lokalnego magistratu, kupcy korzenni czarujacy lokalne dziewki i handlarze opium. rutynowa mieszanka kolonialna. w '29 bowiem ta restauracje otworzono - i do dzis bez jednego malowania scian, ba bez jednego nowego kelnera ona funkcjonuje. ta restauracja. starogwardyjska.

a teraz wpadamy tam my.


jan oglada menu...

podczas gdy ja wdaje sie w nieskomplikowana rozmowe
z bialo odziana wersja beli lugosi.


"od kiedy pan tu pracuje?"
"ja, prosze pana, pracuje tutaj od roku tysiac dziewiecset czterdziestego osmego."
"no to pan lepiej wie, co ja powinieniem zamowic."
"oczywiscie, jeden skwierczacy stek dla pana."

wybaczam janowi choc nie do konca. zdecydowanie nie ma tu z kim tanczyc.
jest natomiast butelka wina z plastikowym korkiem a zaraz za nia wkracza na stalowym wozku skradzionym z oddzialu geriatrii - on - stek. faktycznie skwierczacy.

wrazenia - niezapomniane, reakcja wiec na zaproszenie paua - automatyczna.

lecz to koniec wspomnien.
bo dzis budze sie o piatej rano. pakuje szczoteczke do zebow i juz.

skikamy do vana i w droge. wrazenia z podrozy? jak zawsze - monotonna droga traktem wyrabanym przez zielone pieklo. zaraz za johor bahru wypadamy bowiem na autostrade co jak-w-pysk-strzelil wiedzie do stolicy malezji. dobra droga plus pora zbyt wczesna dla ludzi rozumnych rowna sie hibernacji po pierwszych przegadanych kilometrach. za oknem niezmienny widok. gaje palmowe (ktorymi mieli placic za polskie czolgi) albo po prostu dzungla.

usiluje pstryknac jej zdjecie, tej dzungli. i nic, okazuje sie, ze oko magicznym trikiem wychwytuje co chce, a co niepotrzebne - jest ze swiadomosci wymazywane. jak na przyklad ASFALT. zupelnie go nie bylo widac...


a tyle go przecie

wiec sie schytrzam i fotografuje pobocze...

malo to pomaga

choc za oknem przecie zielonosc skrajna
kilometr za kilometrem

WTEM!


wpadamy do miasta

to juz ona, stolica, bo po drodze nie ma zadnych innych zatrzymywanek.
wyrzucamy szczoteczki w ramiona ghurkow co pilnuja apartamentow i juz...
spoko, tu sie musimy zatrzymac na chwil pare.


faceci maja reputacje najsrozsza na swiecie,
czeczency przy nich to niewinne dzieci we mgle.

sprawdzaja nam wszystko lacznie z wypelnieniem w gornej szostce.
no a potem juz trywium samo.
jak zreszta widac z okna apartamentu.

zamiast widoku pocztowkowego (tego z wiezami KLCC)
ogladamy KL od... kuchni strony.


paszkwilstwo okrutne...
ale co tam,
kazdy widok strawimy na poczet kotletow wieczorowa pora

WTEM!
(jak zwykle o godzinie 19:00)
nastal wieczor


zdjecie zamglone
znaczy sie wentylacja jak zwykle przegrywa walke z oparami stekowymi.
bowiem one, te steki sa specjalnoscia zakladu, a podawane sa na wspomnianym uprzednio wozku i goracej patelni, polewane SUTO szarym sosem... stad skwierczacosc ichnia i zadymialnosc powszechna.

kelner przygotowuje wszystko niby jawnie - niby ukradkiem w kacie sali.
tradycja taka.


tradycja jest tez UMUNDUROWANIE klienteli...


pau nie protestuje.

w lokalu tym standardowym napojem procz piwa jest wino marki wino.
wiec zamawiamy... ale tym woli mej nie oslabil. no... oslabil, ale nieco tylko.


jem rybem a do niej nie musze sie w sliniak wdziewac. acha!

ale coz to?

niby wszystko jak zawsze

menu pamietajace epoke przedlodowcowa...


sala pelna zadowolonej klienteli...

zaraz, zaraz. para przy stoliku obok wola najstarszego z kelnerow. najstarszego? kiedys SAMI najstarsi tu pracowali. teraz, o zgrozo, po sali kreci sie przygarsc mlodzikow po czterdziestce. niebywale. co gorsza, stolik obok ODSYLA pokarm do kuchni! herr ober w usmarownym dlugopisem kitlu niedowierza. sprawdza trzykroc powody i pieciokroc jakosc, palucha w sos wsadzajac i okrutne przeklenstwa miotajac. strasznie mi sie to wszystko podoba. skansen.


tak sobie myslimy, wybrzydzaja, ale przeciez... hola, hola... i nasze zarcie smierdzi! nie tylko wszystko to skompane jest w tym samym sosie, nie tylko ryba wyglada jak stek a stek jak szatobrion a szatobrion jak... ale i ja PO RAZ PIERWSZY W ZYCIU siegam po flaszke... keczupu.

i o ratunek ja blagam.

pau tez ratuje. twarz.
przedziera sie przez zwaly twardej jak podeszwa tkanki z niespotykana zawzietoscia. moj losos jest surowy w srodku i zimny zupelnie. z zalu po zamordowanej dla mnie rybie zjadam polowe. koncze frytki. na zagryche pod keczup oczywiscie.

wino nie pomaga. plastikowy korek nie zepsul jego smaku, lecz decydujemy sie, z musi jeszcze dlugo pooddychac. bardzo, bardzo dlugo. tez nie konczymy. nie czekamy na deser. nie raczymy sie kawa. placimy bardziej z litosci niz z obowiazku...

tym razem tu nie ma jana, wiec zamist glupio manowac czas idziemy tanczyc z orientalnymi boginiami...


pic single malt i palic cygara wielkie jak koci ogon.


wykrecilismy 346 kilometrow (w jedna strone) by zamordowac pare szarych komorek pietnastoletnim uiskaczem i zablokowac endorfiny nikotynom. a juz sie obawialem, ze ta podroz to strata czasu...

EPILOG

doczytalem sie wlasnie, ze coliseum przezywa upadek po niedawnej zmianie wlasciciela.
koniec epoki... znakiem tego kotlet nasz byl to ostatni.