Olutce i jej playbookowi dedykuje.
Chcialem zaczac klasycznie, tak jak zaczyna sie powiesci dla guwernantek, ale nie bardzo mam skad wziac mlodego, przystojnego masztalerza, w oficerkach, ze szpicruta, na ogierze. I bez koszuli. Bo to bedzie o mnie, glownie. A choc mialem w zyciu i oficerki i jezdzilem na ogierze, to znaczy usilowalem utrzymac ten wulkan goracy za pomoca dwu rzemyczkow i watlych miesni jedenastolatka, a piety otarte do kosci krwawily w zle dopasowanych butach, to jednak te przemile czasy minely i… to se ne vrati. Miejmy nadzieje. Blizej mi dzis do jazdy slonnej niz konnej. Ale dygresjonuje, a tu opowiesc czas opowiadac. Tylko jak zaczac? „Opowiem wam historie tak przerazajaca, ze zesracie sie w spodnie”? No, moze byc. Oto ona.
Generalnie nie lubi sie Chinczykow. Tych z Chin. Gdy pisze „nie lubi sie” rozmywam wlasny rasizm w tlumie anonimowych nielubiaczy. A co tam, pisze za siebie. Nie lubie (JA!) Chinczykow z Chin. Sa wredni, pazerni, egoistyczni, chorowicie zaborczy i zuzyty papier toaletowy odkladaja do kubelka obok sracza, w celach nieznanych ludziom. Tyle o kitajcach ode mnie, przedstawiciela swiata cywilizowanego.
To bylo w roku 1989. Konkretnie zima roku 1989. To znaczy w srodku zimy. 17tego stycznia. W Dortmundzie, w NRFie, do ktorego dostalem sie tak, ze gdybym mial czas wam opowiedziec, to zrozumielibyscie, jak Siekielski i inne hieny plwajace na Cieszewskiego (ze za latwo paszport dostal -> ergo byl kapusiem -> bo oni w tym wypadku tak chca) sie wystawiaja na kopa w dupsko. By jednak nie zostawiac was w zupelnej prozni informacyjnej, skonczylem bylem wlasnie studia, panowie w mundurach niesli mi bilet do woja, ja wyslalem list do ministra obrony narodowej, owczesnego, mowiac mu w sposob dosadny, co mialem do powiedzenia… I dostalem paszport. Burdel na paszportowce byl i tyle, jak rowniez w Wojskowej Komisji Uzupelnien, gdzie uniknalem „szlabanowej” pieczatki w ksiazeczce wojskowej. To jest tak zwany bryk, albowiem opowiesciami o tym jak dygotalem jak osika do samego Berlina Zachodniego, gdy wilczury biegaly pod skladem pociagu szukajac uciekinierow z obozu – zapisac by mozna pare tomow. Ale to nie teraz.
Bylem wiec w tej Giermanii. Zachodniej. I co dalej? Na cale szczescie dla takich jak ja byl utarty proces administracyjny. Drogi byly dwie. Jak sie mialo owczarka alzackiego (albo dziadka w wermachcie), szlo sie „na pochodzenie”. Jak sie go nie mialo, bylo sie dzialaczem podziemia. Zakonspirowanym. No i ja takim postanowilem zostac. Z mocnym tym postanowieniem pomaszerowalem do urzedu azylanckiego. Latwo bylo trafic, bo lastriko bylo wydeptane przez setki tysiecy zakonspirowanych dzialaczy do tego stopnia, ze w zasadzie szlo sie transzeja a nie korytarzem.
Tu uwaga na marginesie. W tamtym czasie mowilem plynnie po francusku. A przynajmniej tak mi sie wydawalo. Od biedy (okrutnej) radzilem sobie po angielsku, a po szwabsku umialem tylko zamowic dwa piwa i warzywa. Mit Gemuse auch, zupelnie nie wiem dlaczego ale to wlasnie umialem. I tak sobie kompinowalem jak to wkomponowac w konwersacje z urzednikiem o – jak sie okazalo za chwile – staroniemieckim nazwisku Grabowski. Dortmund, prosze panstwa, to takie europejskie szikagou jest bowiem i tam Grabowskich, Musialow, i innych Gustlikow jak psow. Tak wiec tabliczka na drzwiach moze sobie proklamowac co chce, to jednak nie oznacza, ze trzecie czy piate pokolenie rodzone tamze bedzie jeszcze mowe ojczysta pamietalo. Ale stukam, wchodze, a tam Herr Grabowski na telefonie wisi, palcem pokazuje krzeslo, a do zony jak sie domyslalem, mowi tak: „Kochanie, mam jeszcze spooooooro roboty dzis, wiec moze okolo trzeciej dopiero z biura wyjde”.
Usmiech na mojej twarzy byl chyba zupelnie zrozumialy. Sluchawka spoczela na widelkach, ja z wyzej wspomnianym (usmiechem) i wzrokiem niewinnym odzywam sie w te slowa: „O widze, ze bedzie nam sie latwo porozumiec”, na co Herr Grabowski lekko zmarszczyl brew i rzucil
„SITZEN UND RUIG ZEIN!!!!„. Dalej rozmawialismy po angielsku, to znaczy on dukal wrzeszczac a ja dukalem glownie milczac, gdyz wiekszosc czasu spedzilem wyobrazajac sobie, ze zadaje mu rany ciete i szarpane w sposob niewybrednie brutalny.
Kolega mi powiedzial pozniej, ze istnieje taki przesad, ze nawet wsrod urzednikow sa dobrzy niemcy. Posmialismy sie razem, jak jakby troche bardziej gorzko. No, to tyle tytulem wprowadzenia. Dalej bedzie weselej, na wszelki wypadek podpowiadam, bo nie wszyscy chca czytac smutne historie z zycia wyzszych sfer. Zastanawiam sie czy nie wrzucic tu jakiej sceny lozkowej, bo taka jest przeciez obowiazkowa formula harlekinowego pisarstwa.
Jego tors falowal namietnie a platki roz wiedly z zazdosci gdy naga przechadzala sie glownymi alejkami ogrodu. Ogier wspial sie na zadnie lapy i wesolo bujal dlugim, czarnym Nie, jednak nie.
Czwartek. Ten czwartek co wlasnie byl. Wtem! okazalo sie, ze swieta bede musial spedzic w Mediolanie. Nie moja to decyzja, ale w sumie lepiej posiedziec w samolocie niz sleczec nad deska kreslarska (che che). To znaczy mialem wrocic do domu na czas, ale sa problemy z biletem powrotnym. Odmawiam wiec szefostwu podrozy… no chyba, ze Natka poleci ze mna. Alez oczywscie nie ma problemu, co prawda podroz to w celu babysittowania klienta, jakis obiad czy kolacja, jakies zwiedzanie terenow Expo, ale malzonce bileta kupia z wielka przyjemnoscia, majac nadzieje, ze nie bedzie miala za bardzo tychze spotkan naprzeciwko. Malzonka nie bedzie miala, cos jej sie zaswiecilo w oku, gdy uslyszala slowo Milan. Podejrzewam, ze chodzi jej o cuda architektury i byc moze La Scale, jakies El Trovadoro czy cos. Bo o szalenstwo zakupowe jej nie podejrzewam. Zupelnie nic jej nie mowie o wynajetej giuliettcie. Zupelnie.
Tylko, jak w tym dowcipie o rolniku co mial pole orac, ale traktora zapomnial, ja tez mam liste rzeczy do sprawdzenia. I hotel mam. I bilety samolotowe. I plany szwedania sie po Alpach czy wypad do Monaco albo innej Wenecji. I tylko Natka wizy nie ma. Orzesz ty! Po prostu mi przez rozum mysl nie przeszla, ze agent turystyczny moze czegos takiego sam nie zalatwic. A nie zalatwil. I wlasnie w srode dal (dala, bo to agentka byla, Samatha, podaje wam, byscie sie jej strzegli, bo jest niekompetena) znac, ze ja tym mam sie zajac.
I zajalem sie. W czwartek ow razem z Natka i Juniorem Juniorem (bo nie bylo go z kim zostawic) dyrdamy do Ambasady. Podanie na wize? Wypelnione. Zdjecia (z komputera, drukowane na kredowym papierze)? Sa. Zaswiadczenie o stanie konta bankowego? Jest. Rezerwacja hotelu i bilet powrotny? Sa. A jakze. Ubezpieczenie na czas podrozy z opcja przeslania zwlok do kraju? I to jest. Nie bylo to latwo w jeden dzien zgromadzic, ale jest, wszystko [...] jest. Sprawdzam godzny przyjmowania petentow, jestesmy na czas. Pierwsi. Kolejki zadnej. Pani wizowianka zaprasza do okienka. Prego. Ale jakos tak z drewnianym spojrzeniem. No to ja zaczynam wyluszczac co i jak. „A czy umowione spotkanie ma?”. Ze co? Umowione spotkanie? Jak to? „Tak to” odpowiada drewniana kukla. „Bez umowionego terminu nie przyjmuje!” Glos jej nie zyskuje na cieple, ale moze mi sie tylko tak wydaje. Probuje wiec raz jeszcze. „Prosze pani, Siweta sie zblizaja, i nie mamy zbyt duzo czasu, moze pani mi…” „NIE! Bez terminu nic! A swieta sie zblizaja dla wszystkich! I nikt nie ma czasu! Szczegolnie jak sie nie ma umowionego spotkania! Isc do domu, otworzyc komputer i zrobic sobie termin on-line!!!” Tak mi mowi Wloszka, dumna potomkini cezarow. I patrzy na mnie takim spojrzeniem, ktore mozna strescic jednym slowem tylko.
WYPIERDALAJ. Tak tez i uczynilem.
Wczoraj. Zawiozlem Juniora Juniora do babci. Niech sie zaopiekuje, do czasu gdy wrocimy z Wloch (o ile wrocimy, bo moze nie pojedziemy, termin on-line mam na dzis, zobaczymy jak nas potraktuje los parszywy). Rzadko zdarza mi sie jednonocny wypad do Tajlandii, ale co zrobic, gdy dzien pozniej (w niedziele!) ma sie byc w biurze? Sru w jedna strone wieczorem, Babciu, tu sa ciuszki, tu to, a tam siamto, cmok-cmok. Zalatwione. Jeszcze tylko bezsenna noc u boku mlodego. Moja, bo on chrapal wesolutko. I juz powrot do domu, znaczy sie taksowka na lotnisko i smyk w ogonek do celnika z biletem w reku.
Poniewaz bylem wczesnie, nie musialem sie spieszyc, kolejke tym razem potraktowalem z laskawym przyzwoleniem. Ot, turysci wracaja, opaleni, weseli, mili dla ludzi i dla swiata. To i ja tez, choc opalenizny umnie niet. Taki jeden opaleniec przede mna cos tam w plecaku grzebal, cos poprawial, na kleczkach, goraczkowo. A ja pelen do swiata milosci i generalnie dobrej woli (i manier rowniez), poczekalem. Troche czulem jak mi sie cos za plecami gotuje.
Otoz, winny jestem wam tlumaczenie. Kolejki sa dla mnie jak pylki traw – zagrozeniem zdrowia i zycia. Taka alergia postkomunistyczna. Pieknie ja zilustrowal o ile sie nie myle Czeczot, rysunkiem na ktorym dwu mlodych mezczyzn spotyka sie na rogu ulicy w zimie, wiatr, snieg z deszczem, jeden z nich trzyma pod pacha dwie trumny dzieciecego rozmiaru. Drugi mezczyzna – po oczach mozna poznac – indaguje. Pierwszy radosnie odpowiada, ze rzucili, ze za rogiem, ale dodaje ze smutkiem, daja tylko po dwie na osobe.
Tak. Wlasnie sie zorietowalem, ze dowcip ten dla nas nie jest dowcipem, a kolejnym pokoleniom tej dzikiej… czego… furii zakupowej, bo cos gdzies jest, bo cos, niewazne co, gdzies, niewazne gdzie, RZUCILI. Sam kupilem plaszcz przeciwdeszczowy a ojciec o malo nie kupil mebloscianki ale go wyrzucili z kolejki spolecznej. Nie wiem czy to nadal nie wymaga tlumaczenia. Ale poddaje sie, bo tego sie po prostu wytlumaczyc nie da rady. Komuna. PIERDOLONA KOMUNA, co zamienila nas w stado wscieklych piaranii. Stad i moja kolejkowa alergia. Ale nie tym razem, obecnie mily jestem i pelen milosci blizniego.
Taka dziura w kolejce, jaka wyfasowal nam plecakowo-kleczacy gosc przede mna, do dzis powoduje podobne do opisanych powyzej reakcje u na przyklad Chinczykow. Ci, bez zadnych skrupolow wcisna sie gdy ktos tylko zostawi wiecej miejsca niz 15 centymetrow miedzy czekajacymi osobami. Na cale szczescie oni sa na ogol lekcy (letcy?). I nie zajelo mi to duzo czasu by wykoncypowac fizyczna metode „na kolnierz”. Do czasu gdy nie nauczylem sie po chinsku, wtedy zaczalem ich werbalnie ustawiac, bez ruszania bicepsem.
Co gotowalo sie za mna, zapytacie? Ja, naiwny, w pierwszej chwili sadzilem, ze to wlasnie kitajcy szykuja sie do ataku. Ale NIE. To nie byli Chinczycy. To bylo GORSZE. We wlosach siwizna, na nosach srebrne ramki okularow. Nawet gdyby nie mieli w lapach bundes rajze pass’ow to i tak by bylo wiadomo o kogo chodzi. No i mruczeli do siebie w szprache. Postanowilem ich obserwowac.
Ten patnik przede man powstal z kolan, dziura sie zmniejszyla, ale widze, ze on podobnie jak ja, nie lubi wycierac sobie kusiaka o plecy osoby przed nim, bylo wiec troche luziku. I coraz wiecej nerwowego szeptu w jezyku Goeringa zza moich plecow. Po chwili minal mnie okolkowany bagaz. Szwab, z mina godna Jasia Fasoli, fiu fiu, niewinnie, reke z walizkiem wyciagnal tak, ze staw barkowy mu pewnie wyskoczyl… ze stawu. Znam takich sztukmistrzow z Youtuba, przechodza przez obrecz od rakiety tenisowej, wlaza do walizek, kradna miejsca w kolejkach na lotniskach itp. Przed nami jeszcze z 15 osob. Frau szwabka podbliza sie do tego z dyslokacja stawu. Bagaz toczy sie nieuchronnie jak lodowiec. Reka sie kurczy do oryginalnego rozmiaru. Jeszcze 10 osob przed nami… WROC, nie dziesiec a 12. Szwaby jak Szczakiel po zewnetrzenej, wysforowaly sie na prowadzenie. Obraz niewinnosci i elegancji. Nosy do gory. Szepca jednak nerwowo. Daje im szanse za szansa. 8 osob. 6. Przy 3 osobach przed okienkiem rozumiem, ze wystawili sie na strzal i w ogole nie maja zamiaru wracac na miejsce za mna.
„Przepraszam Pana” pytam klecznikowego „czy ci panstwo sa z Panem?”
„Alez skad, w zyciu ich nie widzialem”
„Dziekuje…” a do szwabow, z usmiechem „Wracajcie na swoje miejsce, w tej chwili”
„Warum???” pyta oburzona niemra „Wir haben schon eine stunde gewarted!”
Zanim przejde do opisu przyrody, podziekuje Olutkowi ponownie. Nie ma najmniejszego sensu znizanie sie do jezyka szubrawcow. Mialem przez chwile ochote odpowiedziec im po niemiecku, bo jak mawia Robert, po pieciu minutach sluchania mnie dostaje bolu glowy… To bylo kuszace, ale jednak nie az tak. Pora byla uzyc broni ultymatywnej. Kombinacja – Wiech, Wankowicz i… Szymon. Oto co z tego wyszlo.
„A co ty myslisz fraucymero za ondulcje szarpana, co, ty pucytrepko przez brudne kundle trachana, ze my jestesmy jakims gorszym sortem, ktoren moze sobie godzine stac i czekac?”
Jeszcze ciagle nie osiagnalem nalezytych rezultatow, bo jej „Waaaaaas?” nie bylo niczym innym jak niepomiernym zdumieniem, ze to gada. To. Znaczy ja.
„Won swiniowata blondyno ze swoim Helmutem, w poskokach na koniec, ty corko Hitlera i HitlerJungenda!”.
Kolor na twarzy obojga ulegl natychmiastowej poprawie.
„Kein Kultur!” dodalem, troche z litosci, by utrzymac ich w informacyjnej wiazce. Na co jej lowelas poczul sie zobligowany do szarmanckiej postawy. Szerokim gestem pokazal miejsce PRZED SOBA i zachecil mnie laskawie, bym GO WYPRZEDZIL, jesli mi sie spieszy.
„O ty szwabie w hakenkrojc czesany, o ty mordo zaprzanska, MNIE chcesz MOJE WLASNE MIEJSCE w kolejce odstepowac, klauzypedro berlinska, wypierdku Goebbelsa, mnie chcesz moje laskawie nadac? A zeby cie jasna cholera goraczka trawila, by cie jasny szlag trafil, zmutowany Ostdojczu, pomiocie faszystkowskiej makolagwy! Won, won, poszedl precz na swoje miejsce, kundlu wszawy!”
„Wir haben schon eine stunde gewarted!” przypomniala sobie niemra.
„Stul ryja pociotku Ewy Braun, naloznicy Adolfa!” i tu poniewaz jakos zabraklo mi pointy dodalem nieco nieladnie „Verfluchte scheiskopf aus waffen SS”. Po czym przeszedlem na terytorium dla nich obce, by nie czuli sie za pewnie „And I do not want you doing me no favors, you bunch of Kraut munchers, you can KEEP MY PLACE in the queue, nobody wants it after you touched it with your dirty breath. Merry Christmas, enjoy your thievery”.
Tu musialem skonczyc, bo wlasnie podeszli do kontuaru, a tam siedzial pan pod mundurem i groznym spojrzeniem udzielal nam wszystkim nagany.
Melchior Wankowicz zbluzgal kiedys dorozkaza w Moskwie, tak go ladnie zbluzgal, ze ten mu spokojnie powiedizal „Sadities parin, daram pawiezu”.
Troche zmieszany wzrokiem celnika postapilem krok w tyl. I wpadlem w lapy rozentuzjazmoawnego tlumu, co gremialnie bil mi brawo i pokazywal lajki fejsbukowe na zywo, kciukami. Do tlumu dolaczyl jeszcze ten klecznik, gratulujac mi po francusku. Na co ja mu dzielnie odpowiedzialem, lekko zazenowany i stremowany, ze przepraszam za atak na sojusznika w NATO i partnera w Unii.
„Alez nie, nalezalo sie im, za to wszystko” odpowiedzial z nieskrywana radoscia.
Dokladnie tak.