WODA ZYCIA
czyli na najsamszym gory szczycie zrodelko "gdzies ukryte w chmurach".
singapur wody pitnej nie ma.
gor brak.
chmury sa natomiast.
deszcz co prawda jest lapany w sztuczne jeziora, lecz nie do konsumpcji a "na wszelki sluczaj" jest oszczedzany. bo zdarzyc sie przecie moze, ze malezja - wody dostawca - zakreci kran.
na razie nie zakreca.
lecz wodzie z malezji malo kto ufa.
drzony szczpcze mi poufnie:
"Wiesz, ich Bomo rzucaja klatwe na wode wysylana do singapuru. Nienawidza nas suki, bosmy sie spod jarzma wyzwolili, to z bezsilnosci klada na nas urok. To DLATEGO u nas tylu pedalow i transwestytow jest."
Bomo (lub "bomoh") to indonezyjski medicine man.
zamawiacz brodawek i tego jak komu zle na swiecie.
singapurskie prawo karne ma paragraf na zony zamawiajace rychla smierc meza u tych panow.
ale nie tylko tym ony sie trudnia.
tu ciekawy opis wycieczki mlodych poszukiwaczy wrazen w drzungle do swiatyni szintoistycznej - odpowiednika bler wicz prorzektu.
sa zdjecia bomoh zamawiajacego kurzajki i zdjecia jakichs lisci.
tekst w jezyku linguicz.
acha, TUTAJ calosc.
wracajac do wody - pewnie to i prawda.
metroseksualizm w rozkwicie, pelno snagow (sensitive, new age guys) dookola, a Orchard Towers (four floors of whores jak sie reklamuja) stal sie uroczym miejscem do gry w zgadywanke - ktora z setki pod barem jest prawdziwa kobieta.
podpowiedz:
ah-quas czyli transwestyty - szerokie ramiona, wypelniony helem cyc i waska pupa...
z dygresji wracam pod rynne.
"z tego sie ciesza dozorcy - powiedzial raz wojcech mann - tego nie trzeba zamiatac"
ale czy on deszcz taki widzial?
od miesiaca z hakiem mamy monsun.
z niego ciesza sie glownie strazacy, po niedawnych pozarach buszu.
no i ja.
powietrze czystsze...
pora monsunowa nie rozni sie wiele od pozostalych por roku (czyli jednej).
rano - slonce.
pogodne nie... powiedzmy pogodny smog z blekitnym przeswitem jak sie zdarzy.
mniej wiecej tak:
czlek sie daje nabrac, bo w sekundy trzy sielana sie konczy.
krajobraz jest szatkowany seriami pieciocalowej amunicji niebianskiej - megakroplami drzdzu.
ulice zamieniaja sie w zalane blotem transzeje... bez ostrzezenia calkiem.
ot tak:
to ta sama ulica.
ta sama minuta rowniez.
no moze minut piec pozniej, bo aparat mam bez-szczelny wiec najgorsze przeczekuje.
zaraz obok pod arkadami kamieniczek widok taki:
a to dopiero poczatek
w ruch ida mopy i miotly.
i co panie wojtku, obstajem przy swojem?
nie byloby to dziwne...
gdyby nie to, ze gdzie jak gdzie ale w krajach dawnej Malai nie rzadzili komunisci.
(to znaczy nie wszedzie i nie zawsze lecz te detale wybaczamy).
tu zima nie zaskakiwala drogowcow.
tu - na monsunu przyjscie - sie uzbrojono w to:
rynsztoki - monstra. rynsztoki - gargantuany. rynsztoki - behemoty.
i na ogol to dziala.
ta zalana ulica (tak gleboko, ze silniki szlag trafial) osuszyla sie w piec minut!
sklepom przyszlo to nieco trudniej, zdjecia pani wymiatajacej wode ze sklepu z sukniami slubnymi pstrykal zafascynowany reporter najwiekszej lokalnej gazety
liczyl ein, zwei, drei a ona te wode mietlom smigala przez prog!
zdjecie wody wychlusnietej po-powodziowo w gazecie lokalnej - 70 centow.
zdjecie fotografa w hipsterkach zsunietych po kanion?
BEZCENNE.
pani ze sklepu zgadza sie z moja opinia.
achem...achem...
pani?
dalem sie zwiesc branzoelcie na kostce zawieszonej, pedikjurowi i ruchom gracji pelnych...
temu, jak sie okazuje, pedalu sie fotograf jeszcze bardziej podobal niz mojej kamerze.
cos jednak w tej wodzie jest...
i to nie tylko w kranowie z malezji.
0 Comments:
Prześlij komentarz
<< Home