COCOLOCO
dzien trzeci
poranna mgla czy poranny smog to nad manilla? na mgle za cieplo, na smog za wczesnie. a moze to "haze" czyli wilgotne dymy z karczowanych plomieniami lasow w regionie - te czasem nabieraja gestosci krytycznych i stanowia powazne zagrozenie dla zdrowia i rozsadku. nie dalej jak pol roku temu zamknieto lotnisko w Kuala Lumpur z powodu niskiej widocznosci i wysokiej kaszlannosci. niucham nosem znawcy... nic nie czuje. widocznie oko mam ciagle zaciagniete bielmem po snu niespelna godzinie. snu na siedzaka w taksowce...
kupuje bilet, staje w ogonku do poczekalni, ustepuje grzeczenie miejsca dwu bialym szeregowcom w cywilu, co owinieta lancuchem, metalowa kase pancerna przez rentgenowski sprawdzacz bagazu przepychaja. boze, byle tylko nie bylo ich w moim samolocie, potem by sie okazalo, ze to muzulmanscy terrorysci z kraju ktory wlasne trzeba natychmist zaatakowac.
panowie leca innym lotem, nie musze zmieniac rezerwacji.
lot przesypiam, budze sie dopiero gdy samolot zbliza sie do Padawanowej wyspy i zaczyna zwalniac. patrze przez okno, malych wysepek setki. sliczne jak glowki kapusty w oceanie. dopiero teraz zaczynam sie zastanawiac czy z tej wysokosci i z tego kata nie powinno byc juz widac plaz jakichs? gdy googlowalem ziemie nad polskim wybrzezem - plaze byly i to jeszcze jakie! tu jestem nizej i blizej i kat widzenia lepszy niz z satelity - ale plaz ani dudu. hmmm, a mowila reklama Cebu, ze tam sa kilometrowe, El Nido do ktorego ja ciagne ma reklamowane zupy z jaskolczych gniazd. czyzby kryl sie w tym WYBOR?
samolot zwalnia jeszcze bardziej, po zwyklej predkosci przelotowej czuje sie nagla zmiane punktu ciezkosci, waga przesuwa sie z plecow na posladki. jeszcze tylko rozsuwaja sie lotki skrzydel, dwa zakrety i ladowanie.
witaj palawanie. ladujemy przy zatoce tuz kolo Puerta Princessa.
plaz ciagle nie widac...
tu zas po raz pierwszy i ostatni wklejam mapke:
wysiadka, zaraz zacznie sie zwyczajowa panika poszukiwania noclegu. w miedzyczasie dowiedzialem sie, wlasnie teraz zaczyna sie druga faza sezonu zimowych wakacji w europie i ameryce. no to ladnie...
kolejna hala dworca lotniczego, kolejne kobiety z folderami atrakcji turystycznych. pytam jak sie dostac do el nidy. samolotem. znowu, zalmka, przesadny nie jestem, ale wierze w statystyki. moje latanie powoli zbliza sie do konca okresu bezpiecznego. wole pociagi, te maja nizej do spadania. nie ma pociagu, samolot zreszta tez lata tylko trzy razy w tygodniu i jak sie okazuje - mam szczescie - dzisiejszy odlecial rano, nastepny leci za dwa dni. to przesadza sprawe. bede sie tlukl autobusem. tylko dokad?
panienka z okienka turystycznego usmiecha sie milo. pan dokad? sam nie wiem.
slyszalem o el nido, a... prosze pana tam sie nie da dojechac, w kazdym razie nie dzis. wiem o samolocie, a co z autobusem?
autobus? JEST. ten dzisiejszy juz oczywiscie odszedl. nastepny jutro. ale moze sie pan zdecyduje na rozwiazanie posrednie, moze pan pojedzie nad rzeczke? rzeczka? to nie jest zwykla rzeka, zwykla rzeka pelna wody. to rzeka podziemna, tryluje panna. wszyscy turysci tam jada. to przesadza sprawe. czy ma pani w takim razie cos jeszcze? tak by to po drodze bylo... bo droga do el nidy jak sie w miedzyczasie dowiaduje daleka. osiem kolejnych, wytrzesionych godzin, po dniu zaczetym w srodku nocy... ech. w sumie lepiej rozlozyc to na etapy jak wyscig pokoju. mamy. roxas... roHHHas oczywiscie. ale moze pan sie zastanowi... co tu sie zastanawiac. ekspedycja to jest, przygoda jak tomek na sciezce wsrod lowcow a nie zadna turystyka.
pani macha folderami jak nakrecona, pytam, a pani dokad by pojechala? el nido - odpowiada. skad autobus? z san jose. SAN JOSE? usmiecham sie, kolejne olsnienie, przecie kalifornie TEZ hiszpaninowie kolonizowali.
DUMMY UP.
"Where you been in livin'?...Reseda?
No, SAN JOSE.
(The evil dope pusher is cutting up a white gym sock, Formerly owned by Carl Zappa and still damp...) "
za plecami wycieczka czeska czeka. czesi ciesza sie, im tez juz w droge czas.
trajsiklarz gorliwie pomaga mi zlozyc sie wpol, zasypuje mnie bagazem i ruszamy. do san jose jest piec minut, w tym czasie proponuje mi wynajecie jeepa z kierowca jakie tysiac razy. za DZIESIEC TYSIECY pesos. ten drzip musowo posiada drzakuzi? posiada! odmawiam, tomek wilmowski nie podrozowal limuzynami. zginiesz pan po drodze! terefere. trajsiklarz chwyta sie ostatniej deski ratunku - DAM PANU POKIEROWAC! prycham przez nos. trasiklarz tylko dodal gaz i przeklal, ech, do czorta.
jakie mam szanse na przezycie? dziesiec w skali plagiatu.
trafiamy na terminal autobusowy. pole wielkie na trzy, cztery stadiony pilkarskie. zrobione glownie z pylu i ryneczku z peronem. peron jest jedyna struktura betonowa. ryneczek to stragany drewniane lub po prostu towary na glebie - w cieniu niebieskich palatek plastikowych co o glowe za nisko wisza. jak dla mnie - za nisko. jak dla mnie - bomba.
sprawdzam kto, gdzie, jak i za ile zawiezie mnie do roxas. sprawa zalatwiona w minut piec, ku rozpaczy trajsiklarza co zza winkla do nie ciagle cmoka. pan sie zameczysz. osiem godzin. upal. kurz. dziesiec tysiecy! ku jego rozpaczy obgaduje miejsce w autobusie, mam pol godziny na szwedactwo po okolicy. wracam na rynek. takich juz gdzie indziej nie ma...
wszedzie pelno dzieci, niemowlat, nastolatkow. spia, handluja, lulki pala.
jest wszystko - od majtek do serc palmowca - bajecznie swieze i tanie.
dywanik antyseptyczny na lotnisku zadzialal. nikt sie kurczaka nie boi.
plaszczka z octem - palce lizac! (zgaduje)
pora wsiadac do minibusa i wymykac. szkoda mi. wsiadam, jeszcze tylko pani z koszykiem sie pojawia i na droge wode sprzedaje. wode mam. upal. kierowca odpala klimatyzacje, lokuje sie kolo pani ze spiacym niemowleciem i mkniemy. pani usypia blyskawicznie rowniez. na moim ramieniu.
droga ktorej sie oabwiac mialem okazuje sie urokliwa, zielona poletkami ryzowymi, palmami, tropikalna dzungla. wzgorza, serpentyny, zaczynam sobie przypominac jakies daja vu. facet nagadal, przestraszal i mamil - a tu problemow zadnych. sielana.
widoku takiego dawno nie uswiadczalem, napawam sie i chlone. co jakis czas mijamy wioseczke, zabudowan pare a przynajmniej chalupe z kogutem. kogut jest tu obowiazkowy. podobnie jak wodny bawol. im dalej od duzych miast, im wyzej w gore tym ladniejsze zagrody, milsze oku domeczki. czysciej.
koguty chodowane sa tu do walk. kogucich. bawoly... sa wszedzie. gdybym wspomiec mial kazdego zauwazonego - ten wpis przypominalby felieton wankowicza o niebieskich ptaszkach (co to opisywal podroz po wloskiej ziemi na zapleczu frontu, z powodu cenzury koncetrowal sie na opisie przyrody, za co go tez wywiad wojskowy ciagal, bo sie w ilosci niebieskich ptaszkow na drutach telefonicznych kodu szpiegowskiego doszukali). w strumyku nieopodal drogi zalegal wodny bawol. dwa wodne bawoly ciagnely wozek. bawol. bawol...
w tym co pisze jest ukryta wiadomosc tez.
bawol wodny jest znany mi tylko z opowiesci, juliet, zona roberta skarzyla sie kiedys, ze w jej rodzinnym Mindanao nie mieli telewizora, za to mieli sasiada, ktory nie potrafil sie oprzec milosnemu spojrzeniu swojej bawolicy. potwierdza sie, bawole oczy, jak im sie oprzec...?
oczywiscie bawola widzialem niejednego (choc nigdy przez pryzmat taki) i wczesniej - tylko na filmach, glownie o wietnamie. nagle rozumiem co mi po glowie lazilo, czemu w glowie gra muzyka a brzmi ona zupelnie jak dorsow "the end"... apokalipse i inne filmy krecono wlasnie tu!
"this is the end, my only friend, the end..."
jim morrison as val kilmer
or is it jim as batman?
minibus zatrzymuje sie co chwila, z przydroznych chatek wysuwaja sie rece po poczte, paczke, worek. w dwie godziny zaliczamy ponad setke kilometrow, dwiescie kogutow i dwa tuziny bawolow. dojezdzamy do roxas.
na dzis - szwedactwa koniec, obiecuje sobie!
zaciagam jezyka co do noclegu. pan tu przyjechal do kokoloko?
sie wie - blefuje. skad moge wiedziec do czego i kogo. kokoloko brzmi dobrze. znajduje jakis pomost z oczekujaca grupa francuzow i zabieramy sie wspolnie pojazdem z outriggerami dwoma - taki mikro-trimaran.
lodeczka okazuje sie stabilna choc pode mna i cala reszta gromadki zanurza sie paskudnie. australijki czytaja jakiego paperbacka, francuzice podskakuja radosnie, ja oczami skanuje wode w poszukiwaniu trojkatnej pletwy. to wszystko na nic, za chwile przesiadamy sie na "pelnym morzu" do kuterka z malowanymi na bialo lawkami.
'ERE SHE BLOWS!
nieciekawie to wyspiszcze wyglada z oddali, po tym co widzialem na zdjeciach o el nidzie, a nawet z samolotowego bulaja, nalesnikowo plaskie jakies... ale pokoj na mnie czeka, lepiej byc nie moze.
a oto - kokoloko!
plaza, dzika plaza, usmiechniety calkiem skacze z lodki do wody i juz!
pokoj faktycznie jest, koniec niespodzianek, koniec tulaczki marnej, jestem na noc przynajmniej - pod dachem!
po obowiazkowym drinku powitalnym (kokos z drzewa, cierpki i orzezwiajacy) mkne zakladac maske i nurkam do wody. ZIMNEJ! jakis prad omywa wyspe ta, podbiegunowy. ryb na rafce koralowej tez malo, choc znajduje Nemo. w anemonach oczywiscie.
sorry...
tego tu:
0 Comments:
Prześlij komentarz
<< Home